..:: ELIXIR | Gry Fabularne(RPG) | Gry Komputerowe(cRPG) | Fantastyka | Forum | Twoje Menu Ustawienia
   » Menu

   » Recenzje

   Szukaj
>NASZE STRONY
 MAIN
:: Strona Główna
:: Forum
:: Chat
:: Blogi

 GRY FABULARNE
:: Almanach RPG
:: Neuroshima
:: Hard HEX
:: Monastyr
:: Warhammer
:: Wampir
:: D&D
:: Cyberpunk2020
:: Earthdawn
:: Starwars
:: Arkona

 GRY cRPG
:: NWN
:: Baldurs Gate
:: Torment
:: Morrowind
:: Diablo

 FANTASTYKA
:: Literatura
:: Tolkien
:: Manga & Anime
:: Galeria

 PROJEKTY
:: Elcards
:: Chicago

   Statystyki
userzy w serwisie:
gości w serwisie: 0



Czas dobiega końca. Uenia upada w otchłań chaosu...
-Gyas...
Nie będzie litości, nie będzie szczęścia, nie będzie dnia i nocy, ładu, równowagi... Zapanuje krew i zniszczenie...
-Kiraan.
Praca pokoleń runie w proch trawiona dzikimi ogniami nienawiści... Kolejni będą błądzić we mgle... szukając ukojenia...
-Umbriel!
Dziedzic krwi padnie przed bramami Erebu... Śmierć nie warta życia...
-Iszanal!
A synowie cienia przez eony kroczyć będą ciemnością...
-Jozuel!!!
-Majaczy –mruknęła kobieta przecierając rozpalone czoło chłodną wodą. –Skąd żeś ty go wyrwał, Severn? –obejrzała się przez ramię na młodszego brata.
-Przybył dzisiaj rano wraz z burzą, musiał sporo przejść –odpowiedział gwardzista, wpatrując się nieobecnym wzrokiem na przeciwległą ścianę. Usilnie starał się nie skupiać myśli na dziwnym nieznajomym, lecz one złośliwie wracały do spojrzenia intensywnie niebieskich, wilczych oczu. Kim jest ten dziwny wędrowiec?...
-Kiraan...
W gorączce powtarzał wciąż te sama imiona. Żołnierz odruchowo zapamiętywał je i zastanawiał się jak ci ludzie wyglądają, kim są, czemu ten człowiek woła ich imiona przez sen...
Z rozmyślań wyrwało go pukanie do drzwi. Podniósł się niechętnie i powlekł przez jedną z dwóch skromnych izb, które składały się na jego dom. Flegmatycznym ruchem przesunął mosiężną zasuwkę.
W progu stał potężnie zbudowany, ciemnoskóry mężczyzna. Wyglądał na nieźle zmęczonego, a mimo to uśmiechał lekko po zakończeniu długiej i ciężkiej roboty. Jego odznaczenia oraz lamparcia skóra przerzucona przez ramię świadczyły o jego randze w wojsku; był co najmniej podporucznikiem.
Severn skupił całą swoją uwagę na gościu, ale mimo wytężonej pracy umysłu i tak minęła dłuższa chwila nim ustąpił rozpoznając w wojskowym swego brata.
-Właź, Gelder! –mruknął, kiedy ten był już w środku i z ciekawością przyglądał się leżącemu w JEGO łóżku mężczyźnie.
-Że kto to jest, o to? –zapytał wskazując pogardliwym machnięciem ręki na obcego. –Mówiłem ci tyle razy, żebyś nie sprowadzał zwierzątek, którymi nie potrafisz się zajmować!
Severn spojrzał z odrazą na starszego, po czym ignorując jego komentarz zwrócił się do siostry:
-Gdzie położyłaś jego płaszcz, Madi?
-Leży na szafie, w drugim pokoju –odpowiedziała dziewczyna, krzywiąc się na dźwięk jej zdrobnionego imienia. –Mógłbyś przestać nazywać mnie Madi?
Żołnierz burknął coś niewyraźnie, ściągając z szafy zakurzoną, czarną płachtę. Niegdyś musiała być drogocenną szatą, nawet teraz szafiry przy mankietach i rubiny zdobiące kołnierz skusiłyby niejednego kupca na porządną cenę.
Severn bez wahania rzucił tunikę bratu. Gelder pochwycił ją zręcznie i spojrzał na niego pytającym, niemal wymagającym wzrokiem.
-Proponuję przeszukać kieszenie, może czegoś się dowiemy...
-Czyli nie masz zielonego pojęcia kim jest ten człowiek? –zapytał z niedowierzaniem starszy. –Nie masz nawet pewności czy jest człowiekiem?
Westchnął z dezaprobatą, po czym rzucił bratu pogardliwie spojrzenie.
-Wywlekasz skądś jakiegoś wszarza, lokujesz go w naszym domu, w moim łóżku, zostawiasz go z Madire, nie wiedząc do czego może być zdolny! Nie znasz go, Severn!!!
-Przyjechał z północy, przebył burzę piaskową, nie mogliśmy go zostawić zdychającego na pustyni! –próbował bronić się młodszy, doskonale wiedząc, że z każdą chwilą traci wiarę we własne słowa.
Wciąż prześladowało go to badawcze spojrzenie lodowatych, niebieskich oczu i chrapliwy, ale pełen siły, rozkazujący ton.
-W Loreai grasuje morderca, nie mamy jego rysopisu, to może być nawet ten facet –wysyczał Gelder, wskazując na majaczącego w gorączce mężczyznę.
Severn przełknął ślinę. Tak, to może być ten morderca... Nawet bardzo prawdopodobne. Te oczy...

Jozuel wodził po tłumie spokojnym wzrokiem. W piwnych tęczówkach odbijały się nędzne, krótkie żywota kupców, możnowładców, kapłanów, zwykłych chłopów... Tak łatwo zniszczyć kruchy dar śmiertelnego życia, a ci głupcy nawet go nie doceniają. Bawią się w zakładanie miast, które on będzie burzył. Gdzieś obok drobny handlarz naprawiał swój stragan, stara kobieta zamiatała próg swojej glinianej chatki, ktoś zwijał się z interesami, by zdążyć przed zapadnięciem mroku do domu.
Po co?
Czemu tak im spieszno, czemu uśmiechają się, wiedząc że szczęście jak nie dziś, skończy się jutro? Przyjdzie im wszystkim zginąć, z cudzej ręki albo z upływu czasu. Czemu tak usilnie się mrowią, budują, burzą, rodzą, by zginąć?
Ludzie są dziwni.
Ziewnął przeciągle, przez zmrużone oczy wciąż obserwując stopniowo zmniejszający się ruch na głównej ulicy. Ostatnio wszyscy starali się wrócić do domu jak najszybciej, bo wraz z nocą pojawiał się morderca.
Ciekawe kto jeszcze potrafi tak bezlitośnie pozbawiać ludzi ich jedynego skarbu? Chciałby poznać drugą osobę podobną do niego. Przydałby się.
Syrse miał na ten temat inne zdanie. Twierdził, że to zwykły szaleniec łaknący krwi. To jedynie uświadczyło Jozuela w fakcie, iż ten ktoś musi być do niego niezmiernie podobny.
Pierwsze gwiazdy pojawiały się na niebie, kiedy zuchwale, samym środkiem ulicy, zaczął powolnym krokiem spacer do domu. Brakowało mu jeszcze okrzyków w rodzaju „jestem łatwym celem!” i wielkiej, czerwonej tarczy na plecach. Naprawdę chciał spotkać sławnego zabójcę.
Na ulicach miasta było cicho, lodowe zimno nocy powoli ochładzało wciąż gorący piasek. Powietrze stało w miejscu, podobnie jak za dnia. Cisza. Słyszał swój każdy płytki oddech, każda myśl przebiegała czysto przez głowę, nieskalana zgiełkiem miasta.
-Pokaż się sukinsynu –szepnął zaglądając w kolejną wąską uliczkię między dwiema drewnianymi kamienicami.
Poczuł, że coś dotyka jego stopy. Schylił się, by zidentyfikować przedmiot. Duży, brunatny szczur odwzajemnił jego spojrzenie czarnymi, pewnymi siebie oczkami, po czym zajął się swoimi brudnymi sprawami.
Jozuel prychnął pogardliwie i usiadł na piasku, obserwując jak stworzonko obżera resztki porzuconego ogryzka.
-Wstrętne i brudne stworzenie... zupełnie jak Maory –wyszeptał ledwie poruszając wargami.
-W tym mieście wszyscy są trochę jak gryzonie.
Dziwne, wcześniej nie czuł niczyjej obecności.
-W końcu wylazłeś z kryjówki –rzucił głosem zabarwionym drwiną.
-Wołałeś mnie.
-Bądź moim sługą -oznajmił krótko.
Morderca zaśmiał się krótko, histerycznie.
Jozuel poczuł chłodny metal na karku. Poczuł odór fermentującej krwi, a wysunięte przed jego ramię ostrze zalśniło złotem i szkarłatem. Jak dużo ludzi uśmiercił złoty miecz?
Przełknął ślinę. Nie, jemu nie zależało na życiu. Jego życie będzie wieczne. Jest Jozuelem Feniksem, posiądzie ciało swego mordercy, podporządkuje duszę. Tak, jemu nic nie zagraża, ale wolał mieć tego szaleńca po swojej stronie obozu. Nawet jeśli będzie mu musiał dać na chwilę pewne złudzenie.
-Więc zostań moim panem.
-Nareszcie mówisz od rzeczy!

-Kishkankal! Ki...
W Secht-Timoe ledwie wstał świt. Nocowali w znajomej szopie, ale nie było już tak wesoło jak za poprzednim razem. Po wizycie u Wyroczni prawie się do siebie nie odzywali, chyba że wymagała tego sytuacja.
Nie pamiętali nawet dokładnie jak przebiegała wizyta u Białej Pani, nie potrafili powiedzieć gdzie byli, jaką drogą zdążali, ale treść przepowiedni znali na pamięć.
-Iszanalu!
Dopiero teraz zareagował. Umbriel od dobrych paru minut próbowała go rozbudzić, ale nie skutkowały ani prośby, ani groźby, ani nawet siła.
-Mistrzu Illiannaelu, ja...
Spojrzał zaspanym wzrokiem na zaniepokojoną, całkowicie rozbudzoną dziewczynę i zdecydował się dźwignąć do pozycji siedzącej.
-Co się stało?
-Proszę, porozmawiaj ze mną...
-Ale co tak nagle?
-Miałam koszmar –wytłumaczyła z lekką pretensją. –Zresztą, jeżeli cię o coś proszę, to po to tu jesteś, żeby mnie słuchać.
-Ta, oczywiście...
-To była ironia?
Przetarł energicznie oczy.
-Może powiesz mi o co chodzi z tym koszmarem?
Otworzyła usta, jakby chciała już zacząć opowiadać, po czym zacisnęła je w wąską linię i pokręciła nerwowo głową. Lubiła Kishkankala, ale nie ufała mu tak bardzo, jakby tego chciał. Był jej przyjacielem, rówieśnikiem, ale czasem ciężko zwierzać się osobnikowi płci przeciwnej. Wolałaby rozmawiać z matką.
-Obudzimy Sahdę i Nitro?
-Niech śpią, nigdzie nam się nie śpieszy...
Pchnęła go lekko w ramię.
-No wiesz co! Może ty nie lubisz taty, ale ja chce wiedzieć co ze sprawą tego zabójstwa!
Właśnie miał zamiar potwierdzić, że owszem, nie przepada za swoim ojcem, kiedy za nimi odezwał się Nitro:
-Ja też, więc nie ma co zwlekać! Ten stary drań może mieć niezłe kłopoty...

-Pan Gyas Ananke?!
Gyas chrząknął przez sen. Znowu zasnął nad robotą; zajmował się przygotowaniami do turnieju na kanclerza. Jego biurko ulokowane w bibliotece zawalone było stosami dokumentów, zezwoleń, list i zaproszeń. Król nie żałował pracownikom roboty, jeżeli chodziło o jego sławę i starannie pielęgnowany snobizm. Rozkazał rozesłać zaproszenia wszystkim władcom, książętom i swoim podwładnym zaproszenia pisane ręcznie szkarłatnym atramentem.
Zniecierpliwiony posłaniec potrząsnął ramieniem niegdyś należącego do śmietanki politycznej niższego doradcę.
-Cooo...? –jęknął, wyrwany z wyjątkowo przyjemnego snu, obfitującego w jedzenie oraz słodkie lenistwo.
-Jest pan proszony do komnaty tronowej!
-Przekaż, że przyjdę jak to wszystko szlag trafi...
-Panie Ananke!
-Szlag by trafił... No dobra, już idę!
Odsunął się od biurka gwałtownym ruchem i zasnął ponownie. Z głową opartą o ramię, błogą miną, nie podejrzewając nawet co zamierza zrobić zniecierpliwiony sługa królewski. Wystarczyło że pchnął delikatnie oparcie, a Gyas runął wraz z nim na twardą podłogę biblioteki.
-Bogowie! –jęknął, klnąc w myślach odchodzącego pazia. Co to za pałac, w którym posłańcy są ważniejsi od pomniejszych polityków? Może to dlatego, że tych drugich przez ostatnie lata namnożyło się od groma, a mało kto hańbił się tak trywialną robotą jak posłaniec.
Dźwignął się z podłogi i pognał przez ogrody pałacowe prosto do komnaty tronowej. Czego mógł chcieć ten pajac? Przyczepi się pewnie do jakichś szczegółów jego profesjonalnie odwalonej roboty. Niedoczekanie pajaca!
W sali było jasno, a mimo w powietrzu dawało się odczuć wzrastające napięcie.
-Ananke!!! Gdzie jest twój brat?
Na kamiennym tronie, ozdobionym nadmiarem niezbyt gustownych wielobarwnych, szlachetnych szkiełek, siedział Król Królów.
-Illiannael wyruszył z pańskim synem...
-Ja nie mam syna, Gyasie –przerwał mu przesadnie dramatycznym tonem król, chowając twarz w dłoniach. –Staciłem go!
-Psychol –westchnął cicho, po czym chrząknął widząc niezadowoloną minę władcy. –Pycha... powiedziałem pycha.
-Pycha...?
-Mojego brata... nie pozwala mu ukorzyć się przed jaśniepaja... jaśniepanem, bo uważa oskarżenia za fałszywe.
-A więc kto mógłby być mordercą? –parsknął sarkastycznie król.
Gyas uciekł wzrokiem na podłogę.
-Sam widzisz Gyasie...
-Illiannael wspominał, że ma brata –oznajmił w końcu z zaciętą miną. –Jeżeli to prawda, tamten również musi posiadać limit krwi Czarnego Pana.
Król przyglądał mu się w irytującym milczniu. Kąciki ust drżały mu, jakby przed wybuchem śmiechu. - Jak to „ma brata”? –zapytał gorączkowym szeptem władca. –Nie jesteś jego jedynym rodzeństwem?
Gyas przez chwilę milczał, powtarzając sobie w myślach, że to tylko i wyłącznie dla dobra Iliego. Musi, musi powiedzieć beznadziejną prawdę.
-Ja nie jestem niczyim rodzeństwem. Dlaczego nie podejrzewaliście mnie, kiedy dowiedzieliście się o morderstwie trzeciego kanclerza? Przegrałem ostatnie wybory, miałem tyle samo powodów do zbrodni co mój brat...
-Daj spokój, przecież nie posiadasz limitu krwi!
-Ale wtedy o tym nie wiedzieliście –nie dawał za wygraną, nawet jeśli nic mu to nie dawało. Z własnym panem nie da się wygrać starcia. Można jedynie zwyciężyć całą wojnę, a do tego jeszcze daleko.
-Powiedzmy, że... nie jesteś typem mordercy.
-Nie jestem typem mordercy? –powtórzył cicho Gyas, przymykając oczy, by poddać się bezwiednemu uczuciu, że właśnie stracił w coś wiarę.

Madire otworzyła o świcie okiennice.
Promienie słoneczne wpadły do izby, zalewając roześmianymi smugami światła całą bidę z nędzą, jaką przedstawiało zatęchłe mieszkanie.
Spojrzała z zaciekawieniem na wędrowca. Bracia wyszli już do pracy, zostawiając ją samą z podejrzanym typkiem... Przyjrzała się bladej, smukłej twarzy, kruczoczarnym włosom, które ledwie wyplotła wczorajszego wieczoru ze skórzanego rzemienia.
Zarumieniła się, kiedy uświadomiła sobie, że już mu się nie przygląda... ona go wręcz podziwia!
-Ciekawe jak cię zwą, młody panie...
-Illiannael i nie jestem wcale tak młody jak się może wydawać.
Podskoczyła w miejscu, na dźwięk chłodnego, opanowanego głosu. Uchylił powieki, ale natychmiast zamknął je na powrót.
Domyślając się o co chodzi, szybko zatrzasnęła okiennice, po czym skłoniła mu się jak służąca i nieśmiało spoglądając mu w oczy oczekiwała jakichś poleceń, słów podziękowań, czegokolwiek. Ili źle odebrał to spojrzenie i z ciężkim westchnieniem opadł na poduszki. Kojarzyło mu się z maślanymi oczyma Kiraan sprzed dwudziestu lat.
-Jestem żonaty.
Urażona Madire otworzyła wściekle okiennice i wyszła pośpiesznie do pokoju obok. Niewiele to dawało, szczególnie, że nie dzieliły ich żadne drzwi, czy chociażby jakaś płachta materiału.
Dźwignął się ciężko z łóżka i rozejrzał za swoim ubraniem. Znalazł je tam, gdzie znaleźć powinien; zarzucone na wielką, dębową szafę. Zarzucił na siebie tunikę. Przeszukał kieszenie; brakowało tylko drobniaków, które zostały mu z podróży. Nie będzie się kłócił o marne grosze.
Skierował się ku wyjściu, ale drogę zastąpiła mu niemal natychmiast jego wczorajsza opiekunka. Spojrzał na nią wyczekująco, z satysfakcją czując jak jej opór przygasa z każdą sekundą coraz bardziej.
-Kobieto, przepuścisz mnie w końcu, czy nie?
-Moi bracia zabronili mi pana wypuszczać, dopóki nie wrócą.
-Tak, tak, oczywiście. Przekaż im moje podziękowania, powiedz że pieniądze mogą zatrzymać, takie tam... A teraz przepuść, bo nie mam czasu!
Pokręciła z uporem głową, spoglądając na niego wyzywająco.
-Kobiety to dziwna rasa –westchnął ciężko, po czym położył rękę na ramieniu zaskoczonej Madire i zaczął inkantować zaklęcie. Zanim zdążyła go odepchnąć, krzyknąć „precz z łapami”, czy chociażby krzyknąć, poczuła niezwykłą niemoc i osunęła się na podłogę. Wciąż miała otwarte oczy, pełną świadomość, ale czuła się wypłukana ze wszelkich sił witalnych.
Pochylił się nad nią lekko i pogładził smagły policzek dzieczyny.
-Po co ci to było, głupia?
Odszedł, zamykając za sobą drzwi. Miał poważniejsze sprawy na głowie niż durna mieszczanka.

-Maory, Syrse, do mnie!
Przybiegli jak wierne psy oczekujące ochłapu od człowieka-pana. Zatrzymali się obaj w tej samej chwili, ramię w ramię dając się pochłaniać bezgranicznemu zdziwieniu. Jozuel nie był sam. Obok niego stał uśmiechnięty ironicznie wysoki, rudy mężczyzna w zbroi generała i tygrysią skórą przewieszoną przez ramię. Intensywnie zielone oczy wydawały się być przyjazne, ale to tylko marne złudzenie. Pełne były nieograniczonej wyższości, nienawiści, dzikiego głodu i złośliwości. Zza płomiennych włosów wystawały spiczaste, elfie uszy, a mimo to nie mógł on należeć do Szlachetnej Rasy. Szlachetnej...
-To twoje łajno? –zapytał entuzjastycznie. –Nie zazdroszczę... Po co ci aż dwóch? Nie mógłbyś któremuś skręcić kark?
Jozuel odruchowo przeniósł wzrok z Maorego na Syrse. Stary nekromanta przełknął głośno ślinę i cofnął się o krok, starając się nie zwracać uwagi dziwnego nieznajomego.
-Są przydatni...
-Wątpię.
-Mniejszy, Quijimm jest przydatny.
-To mogę ukrócić wyższego?
-Jeżeli sprawi ci to przyjemność...
Thetyr zwrócił się z niemą prośbą do zaszokowanego Maorego, po czym do obojętnego Jozuela. A potem...
-Nieee!!!

Illiannael z zaciekawieniem oglądał podniecone tłumy zebrane na targowisku. Coś szeptano, coś krzyczano, coś popierano, a czegoś znieść się nie dało... Tylko co, co do jasnej cholery mogło się stać w Loreai podczas jego nieobecności? Cóż, może nie powinien poświęcać tyle uwagi sprawom tłumu. Oni potrafią zrobić z igły widły. Zajmowali się przeważnie osobistymi sprawami rodziny królewskiej i całego dworu. Kto z kim, kiedy i gdzie. Żałosne.
-Tak, to już szósta ofiara...
Zatrzymał się, odwrócił gwałtownie. Przyjrzał się jeszcze raz ludziom zebranym na targu. Mało kto kupował, za to wszyscy zdawali się czymś szalenie podnieceni.
Zmrużył oczy, wytężając słuch.
-Zwycięzca zostanie czwartym kanclerzem...
-Boję się o mojego syna... podobno to zdarza się wieczorami...
-Podzielą turniej na pięć konkurencji...
-Tylko bestia potrafi się dopuścić takich czynów...
-Tak, to jutro... komu kibicujesz? Nie... on nie nadaje się na takie stanowisko...
Tego już za wiele!
Co tu się dzieje? Co tu się dzieje? Co tu się dzie...
-Stój!
Złapał za nadgarstek młodego chłopaka o szczerej gębie. Najlepiej wyciągać informacje od prostych ludzi. Nie plączą się w niejasnych wypowiedziach.
-Słu-słucham pana?
-Powiedz co miało miejsce w Loreai w przeciągu ostatnich tygodni!
Spodziewał się zmieszania po takim chłopku, a tymczasem otrzymał w prezencie coś nowego – pogardę.
-Odejdź szmatławy psie, bo zawołam straż! –wrzasnął dzieciak, z całej siły waląc pięściami w tors napastnika.
Po tak długim czasie spokoju...
Po tylu latach cierpliwości dla tej bandy bałwanów...
Najzwyczajniej w świecie nie wyrobił...
Zacisnął drugą pięść na płóciennej koszuli i przyciągnął smarkatego tak blisko, by spojrzeć mu prosto w oczy. Szarpnął nim wściekle, po czym warknął cichym, zjadliwym głosem:
-Nie wiem jak tobie, ale mi na twoim życiu specjalnie nie zależy!
-Przepraszam... –pisnął chłopak dławiąc się z przerażenia.
-Dla ciebie jestem panem.
-Przepraszam, panie...
-Teraz gadaj. Co działo się w przeciągu ostatnich tygodni w stolicy? –zapytał z satysfakcją Illiannael, rozluźniając nieco uścisk, za to wpijając w chłopaka wyczekujące, drażniące spojrzenie. Najlepsze na jakie było go w tej chwili stać.
-Odjakiegośczasugrasujezabójcaipolujenażołnierzy...
Wciągnął powietrze.
-WielkiPanKrólKrólówogłosiłturniejnanowegokanclerzaudziałmogąbrać...
Znowu oddech.
-Wszyscymężczyźniwwiekuodosiemnastulat!
Ili westchnął ciężko, po czym cisnął wystraszonego chłopaka na ziemię.
-Kiedy jest ten turniej? –zapytał, odchodząc powolnym krokiem w stronę zamku.
-Ju-jutro! –krzyknął gorączkowo wieśniak. –On mnie zrozumiał? –zdziwił się szczerze, kiedy dziwak w zakurzonej todze zniknął w tłumie.

Przed bramą pałacu trwały właśnie zapisy na turniej. Wszędzie plątali się gwardziści, kandydaci, mniej lub bardziej zaintrygowani gapiowie oraz rozchichotane dwórki (ich przy każdej okazji jest pełno).
Coraz częściej spotkać można było zaproszonych gości; książąt, królów czy bogatych kupców. Wszyscy mieli jakiś interes w sprawie nowego kanclerza. W końcu osoba, która będzie wtykała nos w transport, handel, czy nawet sposób rządzenia samego Króla Królów, musi spełniać ich oczekiwania. Rozpoczęły się więc korowody niewinnych ofiarodawców, obłudnych łapówkarzy, a nawet pospolitych lizusów wierzących w magię słów.
Niektórzy wystawiali w turnieju swoich zawodników, mając nadzieję na specjalne względy w niedalekiej przyszłości.
Gyas siedział ze znużoną miną przy niedużym stoliku, objaśniając zdarzającym się co i raz tępakom jak należy wypełniać formularz zgłoszeniowy. Niewiele było z tym roboty, jako że na turniej tego pokroju zgłaszali się jedynie pewni siebie „geniusze”, którzy nawet nie mając pojęcia jak należy wypełnić dokumenty, prędzej by zginęli niż przyznali do jakiejkolwiek słabości.
Przymrużył powieki, czując jak promienie słońca przyjemnie ogrzewają jego policzki. Westchnął ciężko, oddając się bez reszty tej drobnej chwili lenistwa, starając się zapomnieć o chaosie ostatnich lat.
-Gyas...
-Nie zasłaniaj mi słońca, Ili!
Ili?
Otworzył najpierw jedno, potem drugie oko. Omiótł wzrokiem postać stojącą przed nim i w mgnieniu oka znalazł się obok brata.
-Co się stało? Czemu wróciłeś tak szybko? Kie licho cię tak goniło? Bogowie, wyglądasz jak wszarz!
Illiannael odchrząknął znacząco, po czym wygłosił oficjalnym tonem:
-Chciałem, aby przybliżył mi pan treść formularza zgłoszeniowego!
Kilku kadetów Uniwersytetu Wojskowego Oon parsknęło śmiechem, gapiąc się na niego bez najmniejszych zachamowań.
-Co? A...!
Gyas porwał z biurka jeden z formularzy i wskazał na drzwi za nimi.
-Może chciałby pan przedyskutować szczegóły w moim tymczasowym biurze?
-Z wielką chęcią –odparł Ili, ignorując teraz już jawny śmiech żółtodziobów z Oon.
Biuro okazało się być tonącym w półcieniu składzikiem na miotły. Jedynym pasującym elementem wystroju był niski stolik i drewniany taboret.
-Bracie, nie uważasz tego za poniżające?
-Dziękuje, że raczyłeś zauważyć, bracie –odparł uprzejmie Gyas, po czym wybuchnął serdecznym śmiechem. –Cieszę się, że wróciłeś!
Illiannael pomachał mu przed oczami formularzem.
-Lepiej powiedz, co to ma znaczyć? –zapytał z irytacją w głosie. –Co ten idiota znowu wymyślił?
-Turniej na kanclerza –odparł słabym głosem Gyas. –Podejrzewam, że chciał najzwyczajniej w świecie przerwać uroczystości żałobne na cześć trzeciego kanclerza.
-Nieodpowiedzialny dureń!
-Bracie... zabójstwo kanclerza...
Przez chwilę zbierał myśli, by w końcu odważyć się na decydujące pytanie:
-Czy to byłeś ty? Znaczy ja wiem, że nie ty... Ale ty...
Poczuł ciepły ciężar dłoni na ramieniu.
-Zaufaj mi.
-A czy kiedykolwiek przestałem ufać? –spytał rozedrgadym głosem. –Ale kto...?
-Sądzę, że Jozuel może tutaj przebywać. Ten turniej to podejrzana sprawa, a znając jego plany...
-Illiannaelu! Jakie plany? Zapominasz, że nie znam twojego brata!
Ili parsknął pogardliwie.
-Mojego brata? Nie przyznaję się do takiego rodzeństwa...
-Zbaczasz z tematu –przyganił mu Gyas. –Powiedziałeś o nim tylko tyle, że jest twoim bratem i jest bardzo, bardzo zły.
-Jozuel urodził się pięć lat przede mną –zaczął cichym głosem Ili. Zapowiadało się na dłuższą historię, więc jego brat odwrócił jedno z drewnianych wiader do góry dnem i przysiadł na nim wsłuchując się w słowa opowieści.
-Niewiele pamiętam z mojego dzieciństwa, a te dziury w mojej historii... A jednak postać Jozuela zapamiętałem dokładnie. On nie potrafił, czy może nie chciał nauczyć się kochać ludzi. Z pozoru zawsze był idealny. Dobrze wychowany, cichy, grzeczny jak aniołek. Cholernie zdolny.
Moja matka chyba wyczuwała w nim coś, czego tak bardzo nienawidziła. Namiastkę naszego ojca. Jozuel był setki razy podobniejszy do Czarnego Pana niż ja kiedykolwiek byłem, czy będę. Ma pustą duszę, a w chorym umyśle zakodowaną chęć destrukcji.
Odkąd przyszedłem na świat jego chore ambicje podupadły. Zetknął się z nowym uczuciem. Z początku nie wiedziałem jak bardzo jest o mnie zazdrosny, nie wiedziałem, że śledzi każdy mój krok, nienawidzi coraz bardziej, popada w paranoję. Zdawał się być cichym krewnym, który na zawsze pozostanie w cieniu wielkich przodków...
Pewnego dnia wracałem z wykładów, był już późny wieczór, chciałem odpocząć. Miałem służącego, człowieka o pospolitym wyglądzie. Zastałem go martwego na podłodze mojego pokoju. Obok leżał zakrwawiony sztylet. Jak mogłem być taki głupi, Gyas?
Chwyciłem odruchowo za to ostrze. Ściskałem je wpatrując się w trupa mojego dobrego przyjaciela. Tak zastała mnie księżna Saab, moja matka. Nie była sama. Sprowadził ją tam Jozuel, a z nią ściągnął tam wszystkich, którzy do tej pory darzyli mnie zaufaniem i sympatią. Straciłem ich w jednej chwili.
Nie miałem już życia w pałacach księżnej, więc wyniosłem się z domu i dużo podróżowałem... Zresztą nie pamiętam. Potem osiadłem się w Oon, a już kiedy cię poznałem otrzymałem z południa ciekawą wiadomość. Ktoś wymordował wszystkich mieszkańców mojego rodzinnego grodu. Nigdy już nie przebywałem w okolicach Aisakun...
-Pochodzisz z południa? –zdziwił się Gyas. –Myślałem, że masz wschodni akcent!
-Nie masz się już czym interesować? –oburzył się Illiannael. –Opowiedziałem ci historię mojego życia, a ty czepiłeś się właśnie mojego akcentu!
-Daj spokój! Sądzisz, że Jozuel przebywa w Loreai? Niby dlaczego miał udać się akurat do stolicy, gdzie najłatwiej zdobyć władzę i pieniądze, wmieszać się w tłum, by potem zaatakować z ukrycia?...
-Za dużo siedzisz na słońcu –stwierdził Ili z przekąsem, po czym spojrzał na formularz, którego nie wypuszczał z rąk, jakby widział go po raz pierwszy w życiu.-Pomożesz mi w końcu to wypełnić, czy nie?
-Już się robi, kapitanie!

Severn opierał się o ten sam mur co zawsze, z tą samą nieprzemożną ochotą podpisania wymówienia z gwardii. Czemu zawsze on dostawał dyżur przy bramie? Spojrzał na falujące powietrze w pustyni i z przerażeniem stwierdził, że gdzieś na choryzoncie majaczy sylwetka konnego podróżnego.
-Znowu, psia mać! –mruknął, odwracając się tyłem do bramy. Jakby co, to on nic nie widział. Ma już dosyć nieznajomych podróżnych, w domu ma już jednego takiego i tyle wystarczy na najbliższy miesiąc. Tym razem Garamoud mógłby przygarnąć jakiegoś dziwaka, ale jego oczywiście nie było! Jak ostatni zdrajca awansował na podporucznika i przenieśli go do innej części miasta. Minie conajmniej miesiąc nim przydzielą mu nowego towarzysza niedoli.
-Strażniku!
Na dźwięk kobiecego, miękkiego głosu odwrócił się na pięcie i pokłonił odruchowo.
Zgrabna dzieczyna uśmiechała się do niego uprzejmie z siodła kasztanowej klaczy. Nareszcie ktoś normalny!
-Nie przejeżdżał tędy wysoki, blady czarodziej w czarnej todze. Niebieskie oczy, ciemne włosy...
Nie słuchał, dalej pogrążając się w myślach samobójczych.
-Proszę za mną –mruknął ruszając bez słowa wytłumaczenia w stronę domu.

-I ostatnie! A nie, to odsyłacz do strony trzeciej... Trzecia... Jest! Nie, to trzydziesta...
Gyas załamał ręce nad pokotłowanymi stosikami papierów, zabazgranymi czarnym atramentem.
-Bracie...
-Co, znalazłeś może stronę trzecią? –zapytał z nadzieją w głosie, ale wyraz twarzy Iliego natychmiast ostudził jego temperament.
-Ta sprawa zabójstwa... Nie mogę przecież startować w turnieju, jestem poszukiwany.
Wzdrygnął się widząc szeroki, złośliwy uśmiech na twarzy przyszywanego brata. Co też Gyas mógł uknuć ze swoimi szczątkowymi umiejętnościami do snucia intryg?
-Nie przeszkasza ci, że wystąpisz jako Zamaskowany Szkarłat Pustyni?
-Napisałeś tak?
-Tak.
-Naprawdę?
-Taa...
-Gyas, ty idioto!!! Zabiję!

Maory przez chwilę wpatrywał się na skutki całego zajścia, po czym cały zielony wybiegł na balkon. To było gorsze od treningów z Syrse...
Jak on nieznosił widoku krwi.
Jak on nienawidził jego zapachu...
-Maory!
-Tak panie?
Nawet nie odwrócił się twarzą do mistrza.
-Pójdziesz pod pałac i zaniesiesz formularz zgłoszeniowy.
-Tak panie.
Powoli, ze spuszczoną głową, przeszedł tuż przed nosem Jozuela.
-Panie... ten nowy... –wyszeptał, kiedy miał już pewność, że nikt nie może ich usłyszeć. –On nie jest dobrym wyborem, ale może stać się niebezpieczną konkurencją.
Mistrz milczał.
„A co jeżeli ja będę następny?”, pomyślał przerażony sługa.
-To niemożliwe –wyszeptał Jozuel.
Przez chwilę Maoremu zdawało się, że czytał mu w myślach, sondował umysł, ale po dłuższej chwili jego pan dodał:
-On nie może być moją konkurencją.
-Tak, panie, oczywiście, panie.

-Madire, wróciłem!
Zatrzymali się po dziesięciu minutach drogi przed niedużą, zaniedbaną chałupiną. Kiraan rozejrzała się po okolicy. Wszystkie domy były podobne do siebie, gliniane, ubogie i pełne ludzi. Po ulicy biegały dzieci, jakiś kupiec spiesznie pakował owoce do kosza. Zapewne sprzeda je na targu.
Typowe loreaiskie osiedle.
Żołnierz wszedł przez uchylone, drewniane drzwiczki i krzyknął z przerażeniem.
-Madire!!! O bogowie...
Kiraan zeskoczyła z konia, by zobaczyć co wzbudziło w młodym gwardziście tyle lęku.
-Co się sta... ?
Nie dokończyła pytania, gdy ujrzała go klęczącego nad nieruchomym ciałem siostry. Przykucnęła, żeby przyjrzeć się dziewczynie. Z pewnością nie była martwa; poruszała wargami, jakby chciała coś powiedzieć, na wpół otwarte oczy ukazywały trzeźwo patrzące źrenice. Trzęsła się jak w delirium, ale nie miała podwyższonej temperatury.
-Ktoś rzucił zaklęcie! –stwierdziła Kiraan, nie mogąc powstrzymać zadowolenia w głosie. Teraz była prawie pewna, że to robota Illiannaela. –Och, nie martw się, niedługo się ocknie –oznajmiła żołnierzowi nadal pochylającemu się nad obezwładnioną Madire.
Wziął siostrę delikatnie na ręce i zaniósł do pokoju obok.
-Zniknął –mruknął, kładąc dzieczynę na łóżko, w którym jeszcze wczoraj odpoczywał jego dziwny gość.
-To do niego pasuje! –krzyknęła Kiraan z pokoju obok. –Niczego innego nie mogłam się po nim spodziewać...
-Kim on właściwie jest?...
Odpowiedziały mu jedynie nienaoliwione zawiasy drzwi, poruszanych delikatnie przeciągiem.
-Pani? –zawołał po dłuższej chwili oczekiwania. –Pani?!
Wybiegł na zewnątrz, na spotkanie kurzy unoszącego się jeszcze na drodze prowadzącej do centrum miasta.
Zienął przeciągle, bez przekonania podrapał się w głowę i wrócił do domu. Czarodzieje, kapłanki, półbogowie, nawet elfowie... robią tylko zamieszanie wokół własnej osoby, trzaskają zaklęciami w zwykłych obywateli i znikają w obłokach kurzu, galopując na wiernym rumaku. Powinni za zawracanie łbów porządnych ludzi płacić wyższe podatki.
Spojrzał na Madire, usypiającą w łóżku jego brata.
-Jak nie przejdzie do jutra, to ja się przejdę do tego zasmarkanego maga –mruknął sam do siebie, gładząc brązowe pukle zakurzonych włosów. –Jak mu tam było?...

-Zamaskowany Szkarłat Pustyni –powtarzał z niedowierzaniem Illiannael. –Jesteś taki sam jak Iszanal, nie powinienem był ci ufać. Masz to natychmiast skreślić!
-W formularzu nie dopuszcza się poprawek –bąknął Gyas chowając za plecy plik papierów, nad którym siedzieli od godziny. –A poza tym, to Zamaskowany Szkarłat Pustyni to nie jest wcale najgorszy...
-A co jest gorszego, cholera jasna!? Skaż mnie na banicję, a zniosę, nazwij mnie Gówno, a zniosę, ale nie wystąpię pod takim przydomkiem, za żadne skarby Uenii...
-Będziesz występował w masce, nikt nie pozna twojego imienia –pocieszał go Gyas. –Takie imię przyniesie ci sławę wśród pospólstwa.
-Jakieś lepsze argumenty? –zapytał przez zęby, starając się nie zniszczyć blatu stolika, w który właśnie wbijał paznokcie.
-Została nam niecała godzina, żeby wypenić drugi formularz –przyznał pokornie brat, unikając wzroku intensywnie błękitnych oczu. –To trochę za mało...
Illiannael przejechał dłonią po twarzy, tłumiąc całą złość w cichym, lecz niezwykle długim westchnieniu.
-Powiedz, dlaczego dwadzieścia lat temu nie wymordowałem całego dworu i nie uciekłem z Kiraan do Oon? Jak skończony idiota...
-Bo nie jesteś Jozuelem –przypomniał mu Gyas. –Jesteś moim bratem i musisz się pozbierać. Jutro przejdziesz pierwsze etapy tego durnego konkursu jako Zamoskowany Szkarłat Pustyni!
Ili jęknął, czując że wraz z nadejściem jutrzejszego dnia straci resztki swego człowieczeństwa. Zamaskowany Szkarłat Pustyni.
-Powiedz, co mi właściwie da ten konkurs? Zwyciężę, ale nie mogę zostać kanclerzem, jestem podejrzewany o zabójstwo. Przergram, nic się nie stanie, a...
-Zapominasz o swoim bracie. Jeżeli go wyeliminujesz lub co lepsze, udowodnisz mu w jakiś sposób winę, będziesz mógł nie tylko odzyskać stare stanowisko, ale i przywrócić jaśniepajaca do łask ojca. Pracowałeś przy pisaniu przemówień, powinieneś z łatwością przekonać Króla o swoim czystym sumieniu i o dobrych intencjach Kishkankala.
Ili pokręcił przecząco głową; na bladej twarzy malowała się oczywista niechęć.
-Ten człowiek mnie nienawidzi –rzekł poważnym tonem. –Bez większych przyczyn Kai mnie nienawidzi. Już kiedy był dzieckiem, wyzywał mnie od dziwadeł i potworów. Później nie mówił nic, tylko szukał pretekstu. Gdy już zdegradował mnie do polityka rangi tak niskiej, że nie szanowała mnie nawet służba, odebrał mi majątek i większość praw publicznych. Za „spisek przeciw głowie państwa”, czy inną bzdurę. Mógłbym rozwalić mu łeb, zmiażdżyć jak robaka, ale to byłoby samobójstwo, a co ważniejsze, zniszczenie Uenii.
-Wiem, wiem –przytaknął mu Gyas. –Nie zauważyłeś czemu ten gbur tak cię nienawidzi?
-Nie –odparł krótko Ili.
-To spójrz na to, kim się otacza –mruknął pogardliwie. –Jego doradcy nie potrafią nawet wymienić nazw wszystkich bractw, a sami nieraz ubiegają się o stanowisko adrana tego czy innego zgrupowania. Byłeś najzwyczajniej w świecie za inteligentny...
-Czasami sam w o wątpię. Zajmowanie się rodziną przytępiło moje zmysły. Od kiedy poznałem Kiraan czuję się wiele słabszy, a jeszcze Umbriel...
Zamilkł zadziwony własnymi słowami. Jak może oskarżać najbliższe mu osoby? Przecież to on, tylko i wyłącznie on, kieruje swoimi poczynaniami i nikt nie może tego zmienić. Miłość nie może przytępić zmysłów.
-Ta sprawa z zabójstwem kanclerza –zaczął Gyas, tylko po to, by zmienić temat. –Nie powinieneś spać u siebie, nie powinieneś też włóczyć się po ulicach. Ktoś może cię rozpoznać.
-Jeżeli proponujesz mi swoje mieszkanie, to absolutnie wykluczone. Oczywistym jest, że tam będą szukać najpierw.
-Wiem, chodziło mi raczej o przytulną, śmierdzącą piwskiem karczmę.
Illiannael wzdrygnął się na wspomnienie oberż, w jakich czasem był zmuszony nocować. Szczury były największym problemem. Nie te żywe, tylko te na wpół sfermentowane.

Kiraan stanęła na środku mieszkania z niedowierzaniem spoglądając na porąbane krzesła, warlające się po pokoju papierzyska i wywarzone drzwi.Westchnęła ciężko, podnosząc z podłogi list napisany szkarłatnym atramentem. Przez chwilę miała nadzieję, że Illiannael pozostawił jej jakąś wiadomość, że był tu chociaż na chwilę, lecz grubo się myliła.
-Budujmy przyszłość wspólnymi siłami - przeczytała na głos ostatni wers przemówienia pisanego na potrzeby któregoś z tych nudnych, nieporadnych polityków loreaiskich.
Wycofała się powoli ze zdemolowanego pokoju, potykając się o kawałki mebli. Idąc zimnymi korytarzami pałacu otarła gorącą łzę spływającą po policzku. Ruiny ostatniej bezpiecznej przystani na tym brutalnym, po stokroć absurdalnym świecie wstrząsnęły nią do reszty. W życiu nie spodziewała się czegoś takiego. Dom to coś nietykalnego, niezniszczalnego dla jej pamięci...
Komu zależało, żeby go zniszczyć?
Skręciła w boczny korytarz prowadzący do niewielkiej altany i wyjścia w ciemne uliczki miasta. Świerszcze grały już swoją wieczorną pieśń wśród krzewów róż, gdy podjęła decyzję. Spędzi noc w Karczmie Pod Koroną. Nie miała pewności, czy to miejsce jeszcze istnieje. Właściwie będzie miała ogromne szczęście, jeżeli w przeciągu ostatnich dwudziestu lat brudna oberża nie zbankrutowała.
Przemykała ulicami szybkim, cichym krokiem, starając się trzymać w cieniu wysokich budynków mieszkalnych. W końcu wyszła na szerszą ulicę, prowadzącą do głównych wrót zamku. Przed nią rozpościerał się niesamowity widok; ostanie promienie zachodzącego słońca niknęły za odległymi wydmami, rozciągającymi się gdzieś tam, na dole, za murami miasta, obecnie kolorów od fioletowego do ciemnej purpury.
Z niechęcią oderwała wzrok od pięknego widoku, by odnaleźć wśród dziesiątek innych szyld przedstawiający złotą koronę. Z ulgą uchwyciła dźwięki zabawy. Szybkim krokiem podeszła do budynku i pchnęła skrzypiące, drewniane drzwi. Wewnątrz było niesamowicie duszno, śmierdziało piwskiem, a muzyka była stanowczo za głośna. To miejsce nie straciło dosłownie nic z dawnego uroku.
Ledwie przedarła się przez tłum, by dotrzeć do gospodarza; tęgiego, wąsatego chłopa uśmiechającego się do wszystkich srebrnymi zębami.
-Chcę wynająć pokój! –krzyknęła, ale jej głos zmieszał się z okrzykami tłumów oraz dźwiękami granej co noc hahty.
-Czego?! –wydarł się karczmarz chrapliwym barytonem.
-Pokój!!! –wrzasnęła, wyspując na stół resztę pieniędzy. Zdaję się za mało, bo zdegustowany gospodarz pokręcił głową, po czym machnął ręką i rzucił jej klucz.
Rozpychając się łokciami dotarła w końcu do schodów. Wbiegła na górę, po drodze sprawdzając numer pokoju. Dzięsiąty. O ile dobrze pamiętała dokłanie tyle jest tutaj pokoi do wynajęcia. Dzisiaj miała naprawdę dużo szczęścia.
Otworzyła drzwi jednym kopniakiem, bez użycia klucza. Traciła już cierpliwość, a poza tym to i tak było otwarte. Nikt tutaj jakoś nie musiał się martwić o dobytek, o ile można tak nazwać śmierdzącą pościel, na wpół zjedzony przez szczury dywanik i stół z powyłamywanymi nogami.
Westchnąła, siadając na brzegu łóżka. W powietrze natychmiast wzbiły się tumany kurzu. Po chwili poczuła (dosłownie; poczuła), że nawet te drobniaki jakimi zapłaciła za ten pokój, nie były tego warte.
Położyła się ostrożnie na łóżku i zaniosła się szlochem. Wszystko szło nie tak, wszystko waliło się i paliło, rozsypywało w rękach, a ona nic nie mogła poradzić. Żeby chociaż był tu Illiannael.
Z pokoju na przeciwka dobiegały ją krzyki kochającej się pary, a ktoś uporczywie uderzał w ścianę obok.
Puk!, puk!, puk!
W końcu wstała i z irytacją oddała ścianie, mało nie łamiąc spróchniałych desek. Przez chwilę było cicho, myślała że ma już spokój, gdy po chwili...
Puk!, puk!, bum!!!
Kilka drewnianych bali popękało, tynk z sufitu posypał jej się na głowę. Miała wrażenie, że cały budynek zaraz legnie w gruzach. Nie zastanawiając się wiele zaczęła odgarniać drzazgi z miejsca, w które uderzyła pięść. Kiedy powstała nieduża dziura, nachyliła się, by zobaczyć co jest powodem tego hałasu. W ciemnościach nie zauważyła nic, prócz kawałka przeciwległej ściany, więc krzyknęła przez otwór:
-Proszę natychmiast przestać!
Puk!, puk!...
Dźwięki ucichły. Wpatrując się uporczywie w dziurę, starała się dojrzeć sprawcę całego hałasu. W końcu chciała odejść, uznając czynność za bezcelową, lecz czyjaś twarz ukazała się nagle w otworze. Cofnęła się wystraszona.
-Boisz się mnie?
Lodowate, niebieskie oczy uśmiechały się do niej ze znajomą, smutną iskierką.
-Ili... jakim cudem?
-Widać miałaś dużo szczęścia -odrzekł spokojnie, po czym wstał. Słyszała powolne, miarowe kroki na korytarzu. Drzwi skrzypnęły cicho i znowu miała go przy sobie.
Nie potrafiła się cieszyć, denerwować, czy nawet dziwić. Wszystko było takie oczywiste jak ostatnich dwadzieścia długich lat spędzonych razem, że była teraz w stanie jedynie oddać się ogarniającemu ją, ciepłemu poczuciu ulgi i bezpieczeństwa. Nadal siedziała na podłodze, przyglądając mu się z uśmiechem.
-Jestem zmęczona - szepnęła, przymykając powoli powieki. -Bardzo, bardzo zmęczona.
-Ja też -odpowiedział, siedając tuż przy niej i otaczając ją ramieniem.
Długo siedzieli tak w kompletnej ciszy, ciesząc się swoją obecnością, aż w końcu Kiraan przerwała błogie milczenie jedynym nasuwającym jej na myśl pytaniem:
-Czemu stukałeś w tą ścianę?
-Waliłem o nią głową –odpowiedział krótko, jakby to była najnormalniejsza rzecz na świecie. Obróciła się tak, by widzieć jego oczy.
-Dlaczego?
-Jozuel jest w mieście. Jutro zapewne go spotkam... Umbriel jeszcze nie wróciła od Wyroczni. Gyas zapisał mnie na turniej jako „Zamaskowany Szkarłat Pustyni”. Nie mam zielonego pojęcia jak sobie poradzę, kiedy zetrę się z Jozuelem. Jeszcze nie wyjaśniła się sprawa morderstwa trzeciego kanclerza, a jeżeli czwartym zostanie...
Zamknęła mu usta delikatnym pocałunkiem.
-Nie jest tak źle –stwierdził, odgarniając włosy z jej czoła.
-Wcale nie jest źle... –wyszeptała mu do prosto do ucha. –A będzie jeszcze lepiej, zobaczysz.

Jozuel wpatrywał się z błogą miną na krew wsiąkającą w deski podłogi. Dywanu musieli się niestety pozbyć; kiedy ciało zaczęło już trochę fermentować, wylądował razem z Syrse w spokojnych nurtach Lyry. Zerknął na balkon; rudy wciąż opierał się o barierkę, wodząc dziwnie rozmarzonym wzrokiem po rozgwieżdżonym nieboskłonie.
-Jak cię zwą? –spytał po dłuższej chwili namysłu. Musiał jakoś zwracać się do nowego sojusznika, a „morderco” mogło zwracać uwagę na ulicy.
Welsper odwrócił się w jego stronę powoli. Jego blada twarz na tle ciemnego nieba wyglądała upiornie.
-Nie mam imienia –wyszeptał z tajemniczym uśmiechem. –Ale ludzie błędnie narzucają mi miano Śmierci. Ja ją tylko noszę, nieprawdaż?
Jozuel przytaknął i rzekł na głos:
-Welsper Astari.
Rudy zabójca prychnął szaleńczym śmiechem.
-Nosiciel Godności? –zapytał, nadal krztusząc się chrapliwym chichotem. –Znasz to imię? Tłum mi je nadał, ale jeżeli tak chcesz mnie nazywać, mój sługo... Nie będę protestował.
Skinął lekko i przeparadował pokój z zamyślonym wyrazem twarzy. W końcu nachylił się nad Jozuelem, patrząc głęboko w jego piwne, spokojne oczy.
-Nie boisz się mnie. To źle –stwierdził półszeptem. –Wyglądasz, jakby wszystko było ci obojętnie, ale masz przerośnięte ambicje i krwawy plan ich realizacji.
Zawiesił głos, ze zdziwieniem obserwując reakcję Jozuela. A raczej jej brak.
-Twój sługa długo nie wraca –stwierdził w końcu, siadając przy stole.
-Wróci.
Ze smukłej twarzy rudego nie schodził drwiący uśmieszek.
-Mógłbym pomyśleć, że się o niego martwisz.
Jozuel chciał rzucić coś zgryźliwego w odpowiedzi, ale jak na zawołanie do pokoju wszedł Maory. Spojrzał na plamę krwi na podłodze i zatrzymał się w pół kroku, sparaliżowany wspomnieniem zwłok Syrse.
-Zrobiłeś co trzeba?
-Tak, panie –odparł mechanicznie. –Pierwsza konkurencja jutrzejszego dnia to eliminacje, potrzebny będzie ołówek.
-Test pisemny? –zapytał ze zdziwieniem i zawodem Jozuel.
-Ja zostaję w domu! –zakomunikował Welsper, sięgając po ostatnie już jabłko z misy leżącej na stole.
-Potem macie wykazać się talentem oratorskim, czy jakoś tam. Oni rzucą temat, wy macie w przeciągu trzydziestu sekund wymyślić przemowę. Następnie będą pierwsze etapy walk na arenie. W czwartej konkurencji zostanie was już tylko czterech. Zwycięzcy zmierzą się ze sobą w finale.
-Doskonale, Quijimm! Czeka mnie pracowity dzień...

-Czeka cię pracowity dzień!
Na dworze pierwsze promienie wschodzącego słońca muskały korony drzew lornu i soczystych pomarańczy. Niebo, jeszcze bladoczerwone, nie zasnute było ani jedną chmurką. Możnaby powiedzieć, że to prawdziwa cisza przed burzą. W ludziach, którym zawcześnie ptaszki zagrały hymn poranny, wzbierały coraz większe emocje. Sam fakt, kto będzie kanclerzem nie interesował ich tak bardzo jak pompatyczne przyjęcia i wielkie widowiska, jakimi parał się ich władca.
Illiannael nie podzielał wesołego nastroju ludu. Spoglądając na Kiraan, która właśnie przyniosła im śniadanie, pełen był obaw i sprzecznych emocji.
-Powinieneś był się wyspać - stwierdziła żona, patrząc z czułością w jego zamglone oczy.
-A jeżeli to moja ostatnia noc?
Rzuciła nadgryzioną bagietką, lecz niezbyt celnie. Złapał ją w locie i postanowił potraktować jako swoje śniadanie. Nie miał apetytu na nic więcej.
-Nawet tak nie mów! -zgromiła go z iskierką przerażenia w źrenicach.
-Przepraszam -mruknął, przeciągając się leniwie. -Muszę już wstać.
-Mówię ci to od jakiś piętnastu minut.
Naciągnął na siebie wszystkie warstwy zakurzonej tuniki, by uniknąć mroźnego uderzenia porannego chłodu. Rozsądek mówił mu, że takie orzeźwienie pobudziłoby doskonale jego zmysły, lecz wygrzane pod kołdrą mięśnie, miały inne zdanie.
-Wszystko mnie boli –jęknął, ziewając przeciągle.
-Usnąłeś w ogóle tej nocy? –zapytała z troską w głosie.
Potrząsnął głową i przetarł powieki.
-Muszę iść do Gyasa.
-Właściwie... to gdzie on sypia? Dziwne, ale nigdy się nie zastanawiałam.
Illiannael wzruszył ramionami.
-Myślisz, że mam blade pojęcie? Zanim poznałem ciebie, najczęściej sypiał w tej najbardziej zagraconej części mojego biura, ale po tym jak wróciliśmy z Greenshield... Bogowie, wygląda na to, że on od dwudziestu lat koczuje w bibliotece!

Gyas dopił resztki kawy, kończąc papierkową robotę w swoim prowizorycznym biurze. Posortował i zrobił odpisy od ponad pięciuset skomplikowanych formularzy zgłoszeniowych. Niezrównana monotonia tej roboty sprawiła, że w końcu padł umierający na stolik i pochrapując smacznie odpoczywał nareszcie po kilku dniach nieprzerwanej roboty.
-Bracie! Gyas!
-Nie cieszę się, że cię słyszę –wymruczał sennie, wciąż zaciskając powieki. –Przygotowałem ci kostium godzien Zamaskowanego Szkarłatu pustyni! Leży na parapecie.
Illiannael przełnął ślinę i z ociąganiem odwrócił się w stronę niewielkiego lufciku. Na pierwszy rzut oka sprawa nie wyglądała źle. Szata była krwistoczerwona, złożona w kostkę. Kaptur z peleryną i maską, spinaną na karku srebrnym łańcuszkiem, leżały oddzielnie. Zdjął swoją togę, zostając jedynie w swoich czarnych spodniach oraz podkoszulku, po czym drżącymi rękoma rozłożył szatę. Odetchnął z ulgą; była dokładnie tego samego kroju co jego zdarta toga, conajwyżej trochę luźniejsza. Już bez wahania zarzucił na siebie resztę stroju.
-Gdzie mam iść? –zapytał Gyasa.
-Sala tronowa... –jęknął słabnącym głosem.
-Miłych snów! –rzucił przez ramię Ili i pędem pognał do głównego pomieszczenia pałacu, w marszu szczelnie naciągając maskę na twarz. Im bardziej zbliżał się do celu, tym więcej spotykał uczestników turnieju. Przeważnie młodzi, choć zdarzali się i prawdziwi seniorzy, chodzili stadkami, w milczeniu albo zabijając czas śmiechem. Studenci, czarnoksiężnicy, kapłani, magowie, wysoko urodzeni, najemcy kupieccy, członkowie bractw, a nawet sami adrani. Wszyscy zachłannie pędzili, by zdobyć władzę i pieniądze. Cała ich ludzka ambicja. Czasem żałował, że w jego żyłach płynie krew tak zachłannej, interesownej rasy.
Wysokie, ozdobione płaskorzeźbami drzwi sali przyozdobiono ciężkimi, atłasowymi wstęgami, na których zapisano motto dynastii wielkich królów: „et i maradono astari lorna Gelde Naera”, czyli „dla większej godności ludu Złotych Lądów”.
Illiannael spuścił głowę, by zachować powagę, ale nie mógł powstrzymać spazmatycznego chichotu, mimowolnie wydobywającego się z gardła. Skąd Kai wygrzebał to powiedzenie? Zapomniano o nim na dwa stulecia, a teraz ni z tego, ni z owego przyzdabia się nimi wrota sali tronowej. Może znalazł wstęgi i nawet nie wiedział, co oznacza ten napis? Całkiem prawdopodobne.
W środku zawodnicy zajmowali już miejsca przy biurkach wygrzebanych z Uniwersytetu Kornijskiego. Łatwo było poznać skąd je sprowadzono, bo na większości blatów wyryte były niezrozumiałe dla zwykłych śmiertelników, uczniowskie hieroglify. Wybrał sobie najbardziej pomazaną ławkę, najwidoczniej wywleczoną z klasy alchemicznej. Komuś musiało nieźle się nudzić, bo toporne dzieło przedstawiające zezowatego elfa uśmiechało się do niego obleśnymi, atramentowymi ustami.
Ledwie usiadł, a zrobiło się cicho. Rozejrzał się dookoła; wszyscy zajęli już swoje miejsca, a dwóch strażników zamykało właśnie drzwi. Poczuł się jak w wielkiej klatce, jakby nie było już odwrotu. Poczuł się znowu jak uczeń.
Nagle na podwyższenie, na którym znajdował się tron wszedł wysoki mężczyzna o typowo kornijskich rysach. Wysokie, śniade czoło, orle, piwne oczy, czekoladowe włosy.
-Panowie, witajcie w pałacach Króla Królów, pana waszych panów, najwyższego z najwyższych!
Rozległy się głośne brawa.
-Nazywam się Ahir Buddjahina! Niech was nie myli moje dziwnie brzmiące nazwisko. Zapewniam, że podobnie jak większość z was, jestem Kornijczykiem. Jako adran zasłużonego bractwa ziemi, honorowo poprowadzę ten wyjątkowy turniej. Najlepiej przejdźmy od razu do zasad pierwszej rundy...
Znowu brawa, tym razem zasłużone.
-Za chwilę na wszystkie biurka zostaną przeniesione w tym samym momencie kartki z pytaniami. Każdy ma tylko jedno pytanie, każdy inne, by wykluczyć możliwość ściągania. Odpowiedź ma zająć conajmniej trzy strony, macie trzy godziny czasu. Kiedy skończycie, czekacie cierpliwie aż inni udzielą odpowiedzi. Jeżeli się poddajecie, wstajecie i na mój znak ręką wychodzicie.
Po sali przebiegły szmery, pomieszane z wybuchami śmiechu. Wszystko zdawało się tak łatwe, że aż nieprawdopodobne. Trzy godziny, jedno pytanie, możliwość wycofania się...
-Jakieś problemy?
Zapanowala cisza, wszyscy wyprostowali się w krzesłach.
-Uwaga... Zaczynamy!
Wyciągnął leniwie ołówek z kieszeni, sięgnął po właśnie pojawiające się szablony na odpowiedź, odetchnął głęboko i przeczytał pytanie na świstku papieru, który przetransportował się na jego ławkę: „o’banetue”.
Ktoś za nim wstał i zawołał do sędziego:
-Na mojej kartce jest napisane „xaheret”, to przecież nie jest pytanie! To nawet nie jest słowo...
Kilkanaście osób również się podniosło, by złożyć reklamację. Wołali, że nie rozumieją lub nie uważają pojedynczego słowa za pytanie. Po chwili stała już conajmniej połowa zawodników. Patrzył to na nich, to na sędziego o trudnym nazwisku i postanowił na razie nie podejmować pochopnych decyzji, chociaż nie bardzo miał pomysł na wykorzystanie słowa „dom” zapisanego w narzeczu nantua z Dzikich Krajów. Zapewne każdy ma przed sobą jakieś proste hasło w języku obcym i zachodzi w głowę jak podejść do tej zlepki literek.
Sędzia podniósł rękę, kończąc właśnie liczyć tych, którzy się podnieśli i rzekł z szerokim uśmiechem:
-Rezygnacja dwustu czterech osób została przyjęta i nie próbujcie sztuczek, bo osoba, która zerknie się ponownie ze swoim siedzeniem, zostanie potraktowana pułapką z Paraliżem Błyskowym.
Illiannaela przeszył dreszcz, a chłopak, który właśnie próbował usiąść ukradkiem na swoim miejscu, złapał się odruchowo za krocze, odskakując od biurka z przerażeniem.
W ten sposób conajmniej połowa uczestników odeszła w niepamięć, a reszta nadal nie wiedziała co pisać.
„O’banetue” spoglądało na Illiego żałośnie, błagając o litość nad swoją egzystencją. Takie niepotrzebne, niezrozumiałe dla wielu loreaiczyków słowo w narzeczu nantua. Westchnął ciężko i przyłożył ołówek do kartki, uporczywie starając się zrozumieć, co chcieli przekazać przez wypisywanie na kartkach słów w mało znanych językach. Chłopak, który jako pierwszy oznajmił, że nie rozumie, miał „nienawiść” w dialekcie Lexa.
Przestał myśleć o organizatorach i skupił się na znaczeniu słowa. Pierwsze co przyszło mu na myśl, to cztery ściany, podłoga, sufit. Potem nagle w jego wyobraźni pojawiały się przedmioty nie pasujące do pierwotnego skojarzenia. Biurka, dokumenty, duży, drewniany stół... To nadal był dom, ale teraz nie bylejaki, pierwszy lepszy, tylko określony. Jego dom.
Spojrzał na kartkę i obuścił ołówek na blat porysowanego stolika. Cała strona zapisana była najpierw schematycznym opisem typowego domu loreaiskiego, a w następnym akapicie jego skromnego mieszkania, jedynej rzeczy jaką pozwolił mu zostawić Król Królów, po sprawie o zniewagę. Wszystko zapisane było w nantue, bo chwilowo w tym języku myślał, skupiając uwagę na swoim „o’banetue”, teraz już całkiem mądrze i sensownie zapisanym na świstku żółtawego papieru.
Odetchnął głęboko i skupił ponownie uwagę na ołówku i „domu”. Uderzyła go fala przyjemnego ciepła, gdy pomyślał o Kiraan, Umbriel, Gyasie, a nawet o Iszanalu. Na ustach czuł słodycz wczorajszych pocałunków, na karku ciepłe dłonie małej Umbriel, za czasów, gdy siadywała na kolanach i domagała się opowieści, Gyas poklepujący go ze zrozumieniem po ramieniu i Iszanal błagający o przełożenie zajęć. Uśmiechnął się szeroko i znowu pozwolił ręce samej pobiec po kartce i zapisać słowo „dom”, tym razem w płomiennym języku uczuć.
Kiedy w końcu się ocnknął, po policzku spłynęła mu chłodna łza. Zanim zniknęła pod maską, otarł ją krańcem rękawa. Kto by pomyślał, że on jest zdolny płakać. Nie z bólu, ani nawet smutku. Po raz pierwszy od wielu lat poczuł się naprawdę szczęśliwy.
Zerknął na klepsydrę odmierzającą czas trzech godzin. Wykorzystał dopiero połowę czasu, a miał już przed sobą wymagane minimum tekstu. Chyba nie zaszkodzi, jeżeli doda jeszcze kilka akapitów? Z czym może się jeszcze kojarzyć słowo „dom”?
W pamięci przewijały mu się setki lat życia, a spod jego ołówka wybiegło tylko jedno słowo; „Loreai”. Potem potok słów nie do przerwania opisał inny rodzaj domu, mniej popularny w czasach Uenii; ojczyzna. W tym przypadku stolica ogromnego imperium stworzonego przez sojusz ludzi z bogami.
Kończył właśnie zdanie „To jest właśnie ojczyzna polityki, sztuki i nauki”, ale kartka znikła, podobnie jak się pojawiła, więc niedokończone zdanie „to jest właśnie ojczyzna”, przypadkowo stało się puentą całej pracy.
-Czas się skończył! –oznajmił lekko już znużony Ahir. Pod koniec prawie nic ciekawego się nie działo. –Proszę nie panikować, zostało was w sumie stu osiemdziesięciu chłopa...
Jakaś półelfka w ozdobnej kolczudze chrząknęła, przyglądając się groźnie sędziemu.
-Osiemdziesięciu chłopa... yhm... w tym dwie panie... to znaczy... –zamilkł na chwilę, uzbrajając się we wszystkie pokłady cierpliwości. –W każdym bądź razie chodzi o to, że zostało was niewiele, moi drodzy! To oznacza, że każdy, kto zrozumiał zadanie, przechodzi dalej!
Rozległy się głośne brawa.
-A na razie zarządzam kwadrans przerwy. Prosimy jednak nie oddalać się za bardzo, bo ogłoszenie wyników może się odbyć wcześniej.
Po sali przebiegły szmery. Uczesnicy z obcych krajów rozmawiali ze swoimi rodakami, raz po raz wrota otwierały się i mistrzowie odszukiwali w tłumie swoich podopiecznych, żeby spytać jak poszło w pierwszej rundzie. Niektórzy wrzeszczeli na całe gardło, niektórzy tłukli ich ile wlezie, a inni w ciszy kręcili głowami.
Illiannael, który usiadł na swojej ławce, odizolowany od tłumu, odruchowo przywoływał w pamięci swoje lekcje z Kishkankalem. Tyle, że on zawsze miał powód, żeby dręczyć swojego ucznia, a ci mistrzowie od siedmiu boleści, sami nie mieli pojęcia o co chodzi w zadaniu z pojedyczymi słowami.
-Wszyscy wyglądają na zdezorientowanych.
Odwrócił się, by zlokalizować źródło delikatnego, dziewczęcego głosu. Za nim stała uśmiechnięta, ludzka dziewczyna w uniformie Uniwersytetu Kornijskiego. Na piersiach nosiła emblemat wojowników; dwa miecze skrzyżowane na tle wielkiego, czerwonolistnego drzewa lornu.
Illiannael był zaskoczony; na wydział wojowników nigdy nie przyjmowano kobiet. Prawo tego nie zabraniało, ale tradycja owszem.
-Och, ciekawi pana pewnie skąd wytrzasnęłam takie szaty? –zapytała odgarniając za uszy jasne włosy. –Otóż w sposób najzwyczajniejszy w świecie otrzymałam je na studiach. Niech się pan nie dziwi, że kobieta...
-Nie dziwię się –przerwał jej zimno. Jakoś nie miał ochoty na długie, feministyczne wywody.
-Skąd pan pochodzi? –zapytała, nie zrażona jego nieuprzejmym tonem.
Wzruszył obojętnie ramionami.
-Zdaje mi się, że jeszcze się nie przedstawiłam. Nazywam się Sheillien –rzekła, wyciągając do niego, smukłą bladą dłoń. Nie przyjął gestu, ale cichym głosem odpowiedział:
-A ja nazywam się... –zastanowił się przez chwilę, po czym uśmiechnął pod maską. –Cynyiron.
-Cyny... Cynyiron? –powtórzyła zaskoczona dzieczyna. -Zakładam, że to nie jest pańskie prawdziwe imię.
-Gdyby było prawdziwe, po co zasłaniałbym twarz?
-Tak, to też prawda –przyznała, kręcąc głową nad własną głupotą. Jak mogła oczekiwać od niego, że zdradi tak łatwo swoje imię. Jego głos był pełen chłopu i niechęci, a jednak wciąż czuła nieprzepartą ochotę poznania prawdy o tym tajemniczym człowieku. Siedziała tuż obok, kiedy pisali pracę eliminacyjną i przyglądała mu się, gdy nie potrafiła nic już wymyśleć. Obserwowała jego jasne oczy i zastanawiała się jak może wyglądać bez maski, z góry zakładając, że jest idealny. Pomogło, bo w jakiś dziwny sposób łączyła go ze słowem na kartce.
-Echm... Jakie „polecenie” ci przydzielili?
-„O’banetue” –odparł obojętnie. Dzieczyna rozpromieniła się, więc zdezorientowany, odwrócił się znowu w stronę tłumu.
-Jestem z równin Shinearu, nantue to mój narodowy język, chociaż ojciec pochodził z Aisakuun.
Drgnął, więc uznała, że należy wykorzystać moment zaitersowania. Słowa potoczyły się potokiem.
-Mieszkałam z mamą w niewielkiej wiosce, w okolicach doliny rzeki Zanamy, ale wcześnie umarła, więc zabrałam się z moją ciotką, Thodo, do stolicy. Po drodze przeczekałyśmy zimę u druidów, po raz pierwszy w życiu widziałam śnieg. Leżał na szczytach góry Zen. Wtedy miałam dwanaście lat, minęło dużo czasu od tamtej pory. Udało mi się dostać na Uniwesytet Kornijski, nawet nieźle mi idzie. Jestem pierwszą kobietą-wojownikiem, to naprawdę powód do dumy. Z początku miałam kłopoty, szczególnie że gwardzista Gelder, który tam pracował miał wyraźnie coś przeciwko mojej obecności w szkole, ale bogom dzięki awansował i mam spokój. Za rok skończę studia, pan też chodził na UK?
Nie odezwał się, nie poruszył, zero reakcji. Zawiedziona zaczęła już się głowić, w którym momencie zaczęła przynudzać, kiedy odburknął niewyraźnie:
-Kiedyś...
-Och, niech pan da spokój. Z tego co widzę to jesteś młody, Cynyironie. Nie możesz być elfem, ani mieszańcem, twój wygląd temu przeczy. Na żywioł natury też nie wyglądasz...
-Dlaczego? –zapytał z wyraźnym zaciekawieniem. Nigdy nie widział w Kiraanie nic nieludzkiego, pomijając jej wyjątkową urodę, co mogłoby ją odróżniać od zwykłych kobiet.
-Nosiłbyś jakieś odznaczenia kapłańskie, to pewne. Wszyscy przedstawiciele takich ras zostają kapłanami swojego żywiołu. Więc musisz być człowiekiem...
-Wykluczyłaś kilka ras –przyganił jej, z coraz większą chęcią włączając się do rozmowy. Wbrew jego pierwotnym podejrzeniom, Sheillien była inteligentną i nawet ciekawą osobą.
-Nie wmówisz mi, że jesteś krasnoludem, albo hoboglinem, albo bogowie wiedzą jakim, orkopodobnym stworem.
-Nie jestem –przyznał, przenosząc wzrok na sędziego Ahira. Kierował się właśnie w stronę katedry. –Zaraz ogłoszą wyniki.
-Jak oni to robią? –zapytała z niedowierzaniem w głosie. –Słyszałam, że przy sprawdzaniu odpowiedzi pracują absolwenci UK.
-Dobrze słyszałaś, pod nami znajduje się piwnica o powierzchni przybliżonej do tego pomieszczenia. Zapewne na jedną pracę, przypada jedna osoba –wyjaśnił szybko, widząc, że na katadrze Ahira pojawia się już jakaś zapieczętowana koperta. Otworzył ją i zaczął podawać kolejno wszystkim współsędziującym na turnieju. –Właściwie to nie powiedziałaś mi jeszcze, Sheillien, jakie dostałaś „polecenie”.
-„Fyuelmay”... –wyszeptała z promiennym uśmiechem.
-Zaraz... To w języku Leda? –upewnił się Illiannael. –Zauroczenie?...
Nie skończył mówić, bo po sali przebiegł okrzyk Ahira:
-Uwaga, uwaga! Ogłaszam, że pierwsza część turnieju została ukończona. Z przykrością stwierdzam, że do drugiego etapu zakwalikowało się jedynie pięćdziesiąt osób.
Napięcie rosło z każdą chwilą, a sędzia przeciągał słowa w niekończoność, także chciało się krzyknąć „dalej! gadajże w końcu!”.
-Za chwilę wyczytamy nazwiska tych, którzy dostali się do drugiej rundy turnieju, a osoby których nazwiska nie pojawią się na liście prosimy o ciche opuszczenie komnaty tronowej –przeciągał dalej. -Współsędziujący mi brat zakonu równowagi zacznie od ostatniego miejsca. Po usłyszeniu swojego nazwiska prosimy podejść do mnie i odebrać dowód ukończenia pierwszej części turnieju. Zrozumiano?
Nie czekano na odpowiedź; Ahir mówił tak powoli, że trzeba by było być porządnie chorym na umyśle, żeby nie pojąć o co chodzi.
-Pięćdziesiąta siódma; Harana Munioza z Libry...
-Sądzisz, że ci się uda? –wyszeptała do niego Sheillien.
Wzruszył ramionami. W głębi duszy miał nadzieję na pierwsze miejsce. Przymknął oczy i wziął kilka głębszych oddechów. Nawet nie starał się słuchać kolejnych nazwisk. Zazwyczaj był we wszystkim najlepszy albo chociaż niezły, więc wyczytają go zapewne gdzieś na końcu.
-Osiemnasta; Sheillien znad Zanamy...
Zanim zdążył cokolwiek powiedzieć zarzuciła mu ręce na szyję i ucałowała w oba policzki, po czym jak na skrzydłach pognała w stronę mównicy. Stał w kompletnym szoku, starając się wytłumaczyć zachowanie dziewczyny radością z wygranej, póki sędzia nie powtórzył po raz trzeci:
-Zamaskowany Szkarłat Pustyni! Czy jest tu ktoś taki? Drugie miejsce...
-Ekhm! Przepraszam, zamyśliłem się!
Koło Ahira zebrała się już spora kompania ludzi i nieludzi, ściskających sobie dłonie, śmiejących się i żartujących z całej sytuacji. Przyjął gratulacje sędziów, odebrał zwój z dowodem ukończenia pierwszej rundy i stanął jak najdalej od Sheillien. Dla pewności ukrył się za jakimś wysokim, barbarzyńskim wojownikiem. Taki ktoś w ogóle umie pisać?...
-Co się pan tak ukrywa, panie Zamaskowany?! –zawołał wesoło Ahir. –Tu nie ma miejsca na skromność, proszę na przód!
Illiannael niechętnie przecisnął się przed wielkoluda i cały jego pech zadziałał prawidłowo jak zwykle; teraz stał ramię w ramię z Sheillien.
-Gratulacje, drugie miejsce to naprawdę coś! –zawołała do niego z szerokim uśmiechem.
-Tak... Zdaje się, że wiem kto zajął pierwsze –mruknął, starając się wypatrzeć go w tłoku. Ludzie cisnęli się teraz pod mównicą, więc mógł w jakiś sposób wtopić się w tłum.
-A teraz czas na osobę, która wyprzedziła was wszystkich twórczym myśleniem, sprytem oraz stylem. Z pewnością ma on obecnie największe szanse na zwycięztwo. Prosimy na scenę zwycięzcę! Jozuel II Feniks z Oon!!!
Dreszcz przebiegł po plecach Illiannaela, serce zaczęło bić szybciej. Jedyna osoba, której naprawdę się obawiał. Jedyna, która potrafiła wyrządzić mu poważną krzywdę. Jego ostatnia rodzina z krwi, lecz nie miłości.
Po sali przebiegł szmer, wszyscy zaczęli się rozglądać za zwycięzcą. Gdzie ten człowiek zniknął? Niektórzy żartowali, że wyszedł do toalety...
Wdech, wydech, wdech, wydech...
Illiannael czuł, że serce zaraz wyskoczy mu z piersi. Nie widział go tyle setek lat.
Wdech, wydech, wdech, wydech, wdech, wydech...
Powietrze nagle zrobiło się ciężkie, gorące. Poczuł jak duża kropla potu spływa mu po skroni. Powoli, powoli, a potem nagle przesuwa się po ciepłym policzku i rozbija o krystalicznie czystą posadzkę.
Wdech, wydech, wdech...
Uchylił powieki i z zaskoczeniem stwierdził, że nie tylko dla niego oddychanie stało się uciążliwe. Powietrze wokół nich falowało, chociaż za oknem delikatny wietrzyk poruszał koroną...


lothwen.


strony: [1] [2] [3] [4]
komentarz[9] |

Komentarze do "Kishkankal zwany Końcem (I-V)"



Musisz być zalogowany aby móc oceniać.


© 2000-2007 Elixir. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Designed by Kerm
Engine by Khazis Khull based on jPortal


   Sonda
   Czy ewolucja idzie w dobrym kierunku?
Jasne, tylko tak dalej.
Nie mam zdania.
Nie wszystko mi się podoba, ale
Nie widzę potrzeby.
To krok wstecz.
Musisz być zalogowany aby móc głosować.

   Top 10
   Bogowie greccy
   Fantasy jako ...
   Przeznaczenie
   Apokalipsa 20...
   Wilkołaki
   Legenda o kró...
   Bogowie grecc...
   Chupacabra
   Egipscy Bogow...
   Inspiracje ku...

   ShoutBox
Strona wygenerowana w 0.102374 sek. pg: