..:: ELIXIR | Gry Fabularne(RPG) | Gry Komputerowe(cRPG) | Fantastyka | Forum | Twoje Menu Ustawienia
   » Menu

   » Recenzje

   Szukaj
>NASZE STRONY
 MAIN
:: Strona Główna
:: Forum
:: Chat
:: Blogi

 GRY FABULARNE
:: Almanach RPG
:: Neuroshima
:: Hard HEX
:: Monastyr
:: Warhammer
:: Wampir
:: D&D
:: Cyberpunk2020
:: Earthdawn
:: Starwars
:: Arkona

 GRY cRPG
:: NWN
:: Baldurs Gate
:: Torment
:: Morrowind
:: Diablo

 FANTASTYKA
:: Literatura
:: Tolkien
:: Manga & Anime
:: Galeria

 PROJEKTY
:: Elcards
:: Chicago

   Statystyki
userzy w serwisie:
gości w serwisie: 0

Rosenstolz



***
Niedzielne poranki zawsze wyglądały tak samo, niezależnie od sytuacji politycznej kraju, pogody, czy pory roku. Zresztą każdy dzień od wielu lat był bliźniaczo podobny do poprzednich.
Salwina obudziło wschodzące słońce. Zalało wiosennym, ciepłym światłem cały pokój. Chłopak boleśnie wyrwany z błogiego snu, leżał na wpółprzytomny w barłogu nieprzypominającym już ani trochę łóżka. Gorączkowo próbował przypomnieć sobie wszystkie wydarzenia poprzedniego wieczoru, które jego pamięć z trudem i ogromnym wysiłkiem przywoływała. Jego zmysły ociężale powracały do stanu bolesnej rzeczywistości. Czuł jak głowa, a w szczególności okolice skroni pulsują nieznośnym bólem. Słońce kłuło jasnością w oczy. Do uszu dobiegały dźwięki zwyczajnego, późnego popołudnia. Gdzieś z oddali słychać było szczekanie psa, śmiech dzieci i rżenie koni, co wskazywałoby na niedawne otwarcie jadłodajni. Zastanawiał się, czy warto wstać na kaszę ze skwarkami. Był głody jak wilk, ale nie wpłynęło to raczej zbyt pobudzająco na jego stan. Zresztą silniejsze, niż głód były mdłości. Zaczynał się zastanawiać, czy przypadkiem tym razem nie przeholował. Zaczynało mu także brakować pieniędzy, więc wiedział, że czas myśleć o wyjeździe w celu znalezienia kolejnego zlecenia. Myśli snuły się chaotycznie jedna za drugą, powodując coraz większy ból głowy. Nie chciał myśleć o niczym innym, jak tylko kuflu piwa na śniadanie i talerzu czegoś, co uda mu się strawić.
Po około dwóch godzinach udało mu się podnieść i zdobyć się na poświęcenie wyjścia na zewnątrz. Rozejrzawszy się dokoła ujrzał puste podwórko, na którym jedyną żywą duszą był jego koń, który podobnie jak właściciel najlepiej nie wyglądał. Karosz był brudny i najwyraźniej niezadowolony.
Świeże powietrze uderzyło w płuca i spowodowało, że Salwina zemdliło jeszcze bardziej, niż przedtem. Zwymiotował. Z przykrością stwierdził, że miał jeszcze resztki swojej wczorajszej kolacji w żołądku. Brudny, spocony i zmęczony, mimo długiego snu powlókł się do karczmy na posiłek, jak skazaniec na egzekucję.
Salwin miał zaledwie dwadzieścia cztery lata, więc, jak na wojownika był wyjątkowo młody, co nie umniejszało faktu, że kiedyś był świetnym żołnierzem. Niestety, w świetle ostatnich wydarzeń, gdy dowiedziano się o miejscu jego wychowania wyrzucono go z hukiem z armii i kazano nie wracać. Bał się jednak, że sytuacja nieludzi i ludzi zacznie się zaostrzać, a wtedy nie będą patrzeć na to, gdzie się wychował, tylko w trybie natychmiastowym trafi do wojska. Nie chciał walczyć. Wojna nudziła go. Miał już dość oglądania krwi, słuchania jęków umierających i tego metalicznego dźwięku zderzenia dwóch kling.
Jego fach sprawiał mu wyjątkową przyjemność i przysparzał mu wiele zer na koncie bankowym. Ale nie zmieniało to faktu, że był wyrzutkiem. Na początku myślał, że gdy poddadzą go próbom i przejdzie przemianę, jako wiedźmin będzie miał przynajmniej gdzie wracać, będzie należał do Bractwa. Oszukano go, niestety. Nikt nie raczył zawiadomić go, że czarodziejka jest troszeczkę za młoda i może nie podołać takiemu eksperymentowi. Rzeczywiście, nie podołała.
Prawo naturalne bywa okrutne, jak elfy. Jego jednak, mimo życiowego pecha natura oszczędziła. Przeżył i co dziwne całkiem nieźle wychodził na swoim fachu. Jednak ciągłe rozważanie na temat własnej tożsamości sprawiało, że coraz częściej pił. Pijaństwo to był jego jedyny problem. Skąd mógł wiedzieć, że Egbert - opiekun wiedźminów przyjmie każdego do bractwa, kto przeszedł egzamin, który on przecież zdał. Tak, więc nie był ani całkiem człowiekiem, ani wiedźminem. Wyrzutek tak, jak i rodzice, jak cała jego rodzina, czyli innymi słowy zupełnie normalny członek Bractwa, jak każdy inny, choć nieświadomy swej przynależności.
Gdyby wiedział, że walki trwają już od dawna, na pewno ukryłby się w najmniejszej mysiej dziurze i nie wytykał stamtąd nosa, aż do zakończenia konfliktu. Niestety ciągi alkoholowe w jego wykonaniu trawały dość długo, więc nie mógł zdawać sobie z tego sprawy. Czasami dziwił się, że po kilku tygodniach kompletnego pijaństwa jeszcze pamięta nazwę wsi, w której się znajduje. Był zupełnie obojętny w stosunku do poczynań i ludzi i nieludzi dopóty, dopóki jego to nie dotyczyło. Chciał po prostu żeby cały świat dał mu święty jedyny spokój. Starał się nie rzucać nikomu w oczy, ale rzadko mu to wychodziło szczerze powiedziawszy.
Salwin wszedł do karczmy. Usiadł w kącie oczywiście tak, aby nikomu nie rzucać się w oczy. Sala była trochę za ciemna i strasznie zadymiona, ale przynajmniej ze względu na porę dnia było tam dość cicho.
Zamówił talerz zupy oraz oczywiście piwo - które miał nadzieję - postawi go na nogi. Karczmarz kilka minut później postawił przed nim dwa naczynia, po czym pospiesznie odszedł uspokoić grupę krasnoludów, która to kłóciła się o wszystko, co mogło stanowić temat do rozmowy, zresztą krasnoludy słynęły właśnie ze swojego zamiłowania do wszelkiego rodzaju kłótni i bójek. Salwina nieszczególnie obchodziła polityka, która stanowiła obecnie temat wyzwisk, obelg i ogólnego niezadowolenia. Ale z braku lepszego zajęcia przysłuchiwał się owej rozmowie pochlipując zupę i pijąc paskudny wyrób, który nazywano w tych okolicach piwem.
- Ty sie Sebald nie znosz. Mnie sie widzi, że wojna bedzie niechybnie, a nam przyjdzie głodem przymierać, bo ani elf ani tym bardziej ludź nie odpuści - mówił jeden.
- A takiego wała! - krzyczał rudobrody krasnolud pokazując zgięty łokieć. - Nie bedzie złota od nas i wojny tyż nie bedzie. Bez pieniędzy to sie najwyżej zesrajom.
- Jak nie my to inne dadzom, a co ty myślisz? - wrzeszczał trzeci.
- Gabor zawrzyj dziób, bo jak ci… - odezwał się najstarszy z nich, siwobrody.
- Gadaniem wojny nie zaczniem, a na pewno nie skończym. Napijmy sie.
I jak na rozkaz wszystkie kufle uniosły się w górę i do gardeł polał się po chwili złoty, aromatyczny płyn. Salwina zaczynały zastanawiać dosadne stwierdzenia krasnoludów. Przeczuwał, że tym razem to nie przelewki. Nadszedł czas zaszyć się gdziekolwiek, byle nie dostać się przypadkiem w szeregi armii Adamancji. Nie bał się wojaczki. O, co to to nie. Przerażała go dyscyplina. Nienawidził, kiedy ktoś dyktował mu warunki. Całe życie próbował pozostać pozami politycznymi przepychankami, co było szalenie trudne ze względu na jego pochodzenie. Ojciec Salwina był cieszącym się dużym zaufaniem doradcą króla. Ale jak to w świecie bywa nic nie trwa wiecznie. Tak, więc król umarł wspomożony nieco przez żonę i na tron wstąpił syn króla. A jak powszechnie wiadomo, gdy zmienia się władca zmienia się i doradca. Służbę poprzedniego monarchy trzeba znieść z powierzchni ziemi, bo gotowa jeszcze ujawnić brudne tajemnice życia dworskiego. W ten właśnie sposób, gdy Salwin miał zaledwie jedenaście lat i wciąż pobierał nauki u wiedźminów, jego ojciec odszedł niedoceniony.
Jeżeli zaś chodzi o rodzeństwo i matkę to można powiedzieć, że zgubił ich system. Matka była piękna i bardzo inteligentna i przez to niebezpieczna. Zginęła od zdradzieckiego sztychtu w plecy. Jedna z sióstr Salwina jest kapłanką, a druga zaginęła w lasach. W rodzinie zawsze mówiono, że ktoś ją napadł i zapewne spoczywa pod jakimś dębem wołając o pomstę do bogów.
***
Salwin nie wiedział jednak, że na ucieczkę od przymusowego zaciągnięcia jest już za późno. Na wschodzie zaczęły wybuchać powstania elfów. Od kilku lat dochodziło do krwawych walk, w których obie strony ponosiły ogromne straty. Ludzie stopniowo od setek lat spychali elfy coraz dalej w głąb kontynentu, myśląc, że te nigdy nie stawią oporu, że usuną się w cień, ale pewnego dnia Nieśmiertelni powiedzieli: „Nie. Dalej nie pójdziemy”.
I wtedy właśnie szpitale z dnia na dzień zapełniły się rannymi. Krew spływała do rzek. Świat stanął w obliczu nigdy wcześniej nieznanym, w obliczu zagłady. Ludzie byli zachłanni, chcieli wciąż więcej i więcej, natomiast elfy były dumne i nie chciały już ustępować. „Ani piędzi ziemi więcej” - mówiły. Stawiły czoło wrogowi. Z dnia na dzień konflikt zaostrzał się. Angażowało się w niego coraz więcej broni, ludzi, pieniędzy i emocji. Żadna bitwa, nawet ta okupiona ogromnym cierpieniem i setką niepotrzebnych istnień, nie zmieniała sytuacji. Szala zwycięstwa przechylała się to na jedną to na drugą stronę. Powoływano do wojska każdego, kto był w stanie stać na dwóch nogach. Wsie pustoszały. Wszędzie słychać było wycie dzikich psów i płacz wciąż rosnącej grupy wdów.
Nad obozami obu stron, co jakiś czas zalegała martwa… a to dobre! Tak, dosłownie martwa cisza. Trup słał się coraz gęściej. Mordy, gwałty i ogólny chaos. Całemu temu cyrkowi końca nie widać. Dorabiali się na tym maruderzy, którzy okradali każdą opustoszałą wioskę. W obozach, osadach, miastach i starych bogatych dworkach rozkradano wszystko, co tylko można było unieść.
Na granicy stały pale z wbitymi na nie elfami. Zastygłe w cierpieniu twarze miały odstraszać i dawać do myślenia, a zamiast tego potęgowały przemoc. Dowódców zabijano w mękach, a żołnierze zdychali jak psy w kałużach krwi albo na dezynterię. Wszystko, jak maszyna napędzało się samo. Nienawiść rodziła nienawiść. Przemoc rodziła przemoc. Wszędzie zwłoki, resztki osad, pale z transparentem bezsensownej śmierci w banalnej sprawie. Żaden żołnierz nie rozumiał racji tej wojny, bo nie chciał jej rozumieć. Oni widzieli inne rozwiązanie, ale władcy nie.
Każde drzewo na Ziemii płakało nad losem każdego stworzenia, które wśród zarośli lasów znajdowało swój nienaturalny kres. Opowiadały o tych cierpieniach wszem i wobec. Chłonęły krew i ogłaszały wokół głupotę tych istot. Każdy dąb, brzoza, jesion, sosna, a nawet mała jeżynka szumem swych zielonych niegdyś listków śpiewała pieśń żałobną. Gdyby elfy przypomniały sobie o Dziedzictwie może walki zakończonoby już teraz. Może gdyby ludzie usiedli i wysłuchali żałobnych ballad jesionów ocaliliby swe życia. Może, a może nie?
***
Kilka minut później do karczmy weszło kilku mężczyzn. Było to sześć masywnych i wysokich postaci o przydługawych włosach. Salwin podświadomie wiedział, że to żołnierze. Widział wielu takich, jak oni. Kiedyś także taki był, ale to dawne dzieje, które nie bez niechęci przyjdzie mu najwyraźniej znów powtórzyć. Każdy młody wojak wyglądał jednakowo, szczególnie, jeżeli dostał awans. Srał wtedy wyżej, jak chodził. Każdy szczeniak w takiej sytuacji, gdyby mógł to stanąłby na środku obozu i zaczął wrzeszczeć i tańczyć z satysfakcji, że teraz już może kogoś zgnoić bez żadnych późniejszych konsekwencji.
Wiedział, co się za chwilę stanie i wiedział także, że za moment będzie służył już armii, chyba, że… ale na to był zbyt leniwy. Najwyższy z mężczyzn rozejrzał się po sali i zatrzymał wzrok na Salwinie.
- Ty, coś za jeden?! - wrzasnął w stronę chłopaka.
- Nikt - odpowiedział cicho.
- Z rozkazu władz w obliczu zagrożenia mam obowiązek wcielić cię do armii Adamancji. Rainer! Bohusz! Pomóżcie mu się spakować.
Gdy wyszedł z dwoma młodymi żołnierzami z karczmy, zaczęły dochodzić odgłosy bitwy. Salwin oczami wyobraźni widział lejącą się po podłodze posokę, rozlane piwo tworzące dziwaczną mozaikę na deskach i słyszał ten charakterystyczny dźwięk tłuczonych naczyń. Niegdyś ten widok często mu towarzyszył. Teraz jedyną posokę, jaką widywał, to tą należacą do wilkołaków, kastanakcji (często występujących na tych terenach) i tym podobnych stworzeń.
Zabrał z pokoju tylko Czarny miecz, bo niczego więcej zwyczajnie nie miał. Zostawił izbę w całkowitym nieładzie, tak jak to miał w zwyczaju. Nigdy po sobie nie sprzątał. Wyzbył się takich nawyków zaraz po tym, jak wyrzucili go z armii. Egbert całe piętnaście lat uczył go zachowania, porządku, ogłady, rozwagi i sztuki dyplomacji i z tego wszystkiego tylko porządku Salwin nie zdołał się nauczyć nigdy.
***
Odwrócił się i jednym szybkim cięciem zakończył bezsensowne życie jednego z nich. Drugi nie zdążył jeszcze sięgnąć do miecza, a już leżał martwy. Salwin był powolny i ociężały, ale jak się okazało i tak szybszy niżeli ci dwaj. Nie zdążyli piernąć, a już charczeli na podłodze, jak zażynane świniaki.Gracja i zwinność nie były już tak doskonałe, jak niegdyś, ale wciąż dość dobre.
***
Myślicie, że to zrobił? Myślicie, że rzucił się na tych dwóch beznadziejnie głupich aolitów tylko, dlatego, że był wychowanym wojownikiem, który mord ma zakodowany w podświadomości? Otóż nie. Salwin posłusznie wziął swoje rzeczy i popychany przez tych dwóch kretynów poszedł kulbaczyć konia.
***
Po okulbaczeniu konia odjechał wraz z kilkunastoma innymi osobami, w większości byli to ludzie, albo zbyt młodzi lub zbyt starzy, aby posłużyć armii w jakikolwiek sposób. Tuż za nimi jechała grupa sześciu żołnierzy. Miał doświadczenie i wiedział, że jeśli do armii idą dzieciaki i starcy, znaczy to, że wojna wyczerpała już ludzi w sile wieku. Nie można wymagać od rolnika, cyrulika, bądź zwykłego obiboka zdolności władania mieczem. Zaczynał się kryzys wojenny. To z kolei oznaczało, że jako zapijaczony półwiedźmin podczas bitwy miał szansę przeżyć, choć podczas walki z elfem jego umiejętności mogą okazać się nic nie warte, bo elf to przecież istota inteligentna, a nie bezmyślny potwór, jak uważają zaślepieni zachłannością ludzie.
Przez pijaństwo straciłem całkiem rachubę czasu. Niech to diabli. Przez własną głupotę muszę angażować się w sprawy, które mnie tak naprawdę nie dotyczą - myślał.
- Jaka dziś data? - zapytał zachrypniętym głosem jadącego obok żołnierza.
- 23 kwietnia 1112 roku - odpowiedział mu po chwili.
Przepiłem całą zimę - myślał.
Pogrążył się w bluzganiu na siebie i własną głupotę. Żałował, że nie okazał troszkę więcej inteligencji i nie wyjechał z tamtej wioski natychmiast, gdy tylko zaczęły dochodzić go słuchy o zatarczkach i coraz poważniejszych incydentach między elfami a ludźmi. Uznał jednak, że teraz to już niczego nie zmieni. Czas zająć się próbą przeżycia - mówił sobie.
***
Zaczynało zmierzchać. Słońce chowało się za horyzontem ustępując miejsca srebrnemu uśmiechowi księżyca. W tle słychać było świerszcze. Okolica opustoszała od wielu mil nie było śladu zwierzyny. Mogło to świadczyć tylko o jednym, że już są na miejscu. Salwin na samą myśl o zejściu z konia mało nie podskoczył z radości i byłby to zrobił, gdyby jego zadek mógł to znieść. Od wielu miesięcy nie był w stanie utrzymać się w siodle, więc i nie jeździł. Wiedział, że za nim znów przywyknie do długiego siedzenia w kulbace minie trochę czasu. Czuł, że koń także zaczyna mieć ciężki, zmęczony krok. Miał nadzieję, że obaj dożyją końca podróży. Salwin czasami dziwił się, że koń potrafi przez długie godziny nieść na grzbiecie było nie było osiemdziesięciokilowego chłopa i przeżyć to bez schorzeń kręgosłupa.
Pogrążony w rozważaniach znów przestał zwracać uwagę na zmęczenie konia i swoje także.
W kompanii panowała ciężka i lepka cisza. Pytania prawie każdemu cisnęły się na usta, ale nikt nie był w stanie się odezwać. Niektórzy byli zbyt przerażeni, niektórzy zmęczeni, a inni po prostu nie mieli ochoty na rozmowę. Wszyscy rekruci jak jeden mąż byli przerażeni, wszyscy poza wojakami i Salwinem naturalnie, który dobrze wiedział, co go czeka. Jedyne, o czym go do tej pory nie poinformowano, to - jak szybko przyjdzie mu stanąć na polu walki oko w oko ze śmiercią i kalectwem.
***
Gdy wjechali do obozu na dworze zapadł już całkowity zmrok. Na niebie widać było tylko księżyc. Wieczór zaczynał robić się chłodny, mimo to jednak w obozie panował ogromny ruch. W powietrzu unosiło się wiele zapachów, zarówno tych przyjemnych, jak i nieprzyjemnych. Generalnie ani miejsce ani zachowanie ludzi niczym szczególnym się nie wyróżniało. Wszystko wyglądało tak, jak powinno. Obóz wyglądał, jak każdy inny. Składał się z około stu namiotów, otoczonych drewnianym płotem, który wojacy zaszczytnie nazywali palisadą. W środku było dość ciasno, to trzeba było przyznać.
Salwin jednak nie miał czasu na przyglądanie się. Wraz z innymi przywiezionymi natychmiast zaprowadzono go do namiotu, gdzie spisywano podstawowe dane, choć sam nie wiedział, dlaczego, przecież i tak zakopią wszystkich w jednym dole, który pojmani niewolnicy naprędce wykopią. Dobrze znał realia wojny i to go najbardziej w tym wszystkim przerażało. Uważał, że niektórych rzeczy wolałby zwyczajnie nie wiedzieć.
Dziś będzie pił piwo z jakimś przygodnie poznanym wieśniakiem, którego prawdopodobnie polubi, a za dwa dni będzie patrzył, jak przeprowadzają mu nieskomplikowany zabieg amputacji którejś z kończyn, a jemu samemu jako niepoprawnie uczciwemu głupkowi przyjdzie powiadomić żonę, dzieci i resztę wsi o tym, że pan taki a taki poległ na polu walki, pośród końskiego łajna i ludzkich wnętrzności, błagając o magiczkę, która ulży jego cierpieniom.
Jako jedyny posiadał broń, w związku z tym, gdy reszta wybierała sobie wyszczerbione kawałki żelaza, które nie zasługują na zaszczytne miano broni, on jako pierwszy trafił do spisu rekrutów. Miał ochotę wejść do namiotu, splunąć w twarz siedzącym tam żołnierzom i wyjść. Wiedział jednak, że tego nie zrobi, bo jest na to zwyczajnie zbyt leniwy i za mało pijany. Poddać się było łatwiej i pożyteczniej, przynajmniej w tej sytuacji. Odchylił narzutę i wszedł do wnętrza, w którym przez dym nie można było złapać tchu.
- Godność! - wrzasnął skrzeczącym głosem mężczyzna siedzący za stołem.
- Słaba - odpowiedział z ironicznym uśmiechem Salwin.
- Bo jak w dziób strzelę młokosie! Godność! - Swoim ironicznym dowcipem dobrze zdenerwował żołnierza, co mogło mu zapewnić trochę rozrywki w tej nieciekawej sytuacji.
- Salwin de Atrenbauch von Detrawińsk - odpowiedział po chwili chłopak.
- Zawód - rzucił.
- Zawód? A na jaką… - tym razem to Salwin się zdenerwował.
- Wiedźmin - powiedział ktoś zza jego pleców. Znał ten głos.
- Słucham? Wiedźmin? - dopytywał się zdziwiony urzędnik.
- Żołnierz… - rzucił Salwin.
- To, kto w końcu? - oburzył się urzędnik.
- Wiedźmin. Tylko się nie przyznaje.
- Dobrze wiesz łachudro, że nie przeszedłem przemiany - warknął chłopak.
Przynajmniej nie do końca - pomyślał po chwili.
- Pisz: wiedźmin - rozkazał mężczyzna.
- Piszcie, co chcecie, to bez znaczenia.
- Znaczyć się tyś nieludź - skwitował krótko mężczyzna wpisujący dane. - Beon to, co on tu jeszcze robi? Na szafot z nim.
- Nie, czekaj - rzucił żołnierz.- On jest neutralny, jak każdy wiedźmin - mówił dalej z przekąsem. - Będzie walczył.
- Znasz go? - zapytał urzędnik
- Jak siebie - odparł rozmówca. - Były wojskowy. Zna się na rzeczy. Daj go na jutrzejsze uzupełnienie pierwszej linii - dodał po chwili.
- Jak chcesz. Ale jak wyciągnie kopyta, to ty odpowiesz?
- Oczywiście - potwierdził i wyszedł.
- Dobra możesz odejść.
Salwin wypadł z namiotu jak oparzony. Nie sądził, że spotka na tak dzikim i odległym od frontu terenie któregoś z dawnych współpracowników. A jeszcze mniej przypuszczał, że to będzie Beon, człowiek, którego wyjątkowo nie lubił, mówiąc oględnie. Zastanawiał się, dlaczego on zawsze kopał pod nim dołki i próbował za wszelką cenę pozbawić go stanowiska i przy okazji życia. Teraz wiedział, że Beon był zwykłym rasistą. Nie miał jednak pojęcia, jak słowo „odmieniec” szybko roznosi się po znudzonej, amatorskiej części armii. Idąc przez obóz zauważył, że każda para sprawnych oczu dokładnie bada wszystkie jego ruchy.
Został odrzucony sam nie wiedział, za co, bo wiedźminem przecież nie był, a przynajmniej nie do końca. Wychowano go pośród elfów, wiedźminów, krasnoludów, niziołków i smoków, dlatego nie potrafił zrozumieć tej wojny, ale jeśli zaciągnięto go do armii, to musi walczyć. Przemoc stosował zawsze wtedy, kiedy musiał, nawet w stosunku do nieprzyjaciół lub wrogów takich nawet jak Beon.
Noc spędził samotnie drzemiąc pod jakimś drzewem, prawdopodobnie sekwoją. Chciał wypocząć, bo wiedział, że kilka lub kilkanaście następnych dni będzie dla niego ciężką próbą. Gdyby miał w sobie dość odwagi i siły, zakończyłby tę gehennę już dawno, ale jedyne, na co mógł się zdobyć, to powolne zabijanie się alkoholem. Brakowało mu wielu cech bohatera. Był zwyczajnym człowiekiem oddanym w niewłaściwe ręce i w niewłaściwych czasach. Nie chciał niczego od świata, niczego od niego nie żądał, ale jakimś cudem świat domagał się jego udziału we własnej historii.
Chciał zaszyć się wśród kapłanek, które zawsze w świątyniach dawały mu ciszę, spokój idobre jedzenie. Mógł całymi dniami leżeć wśród ziół i traw. Mógł spoglądać na zielone liście dębów, magnolii na południu… Mógł spać w lesie pośród odgłosów, hasającej po lasach zwirzyny. Mógł, ale kiedyś nie teraz.



strony: [1] [2] [3]
komentarz[15] |

Komentarze do "Rosenstolz"



Musisz być zalogowany aby móc oceniać.


© 2000-2007 Elixir. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Designed by Kerm
Engine by Khazis Khull based on jPortal


   Sonda
   Czy ewolucja idzie w dobrym kierunku?
Jasne, tylko tak dalej.
Nie mam zdania.
Nie wszystko mi się podoba, ale
Nie widzę potrzeby.
To krok wstecz.
Musisz być zalogowany aby móc głosować.

   Top 10
   Bogowie greccy
   Fantasy jako ...
   Przeznaczenie
   Apokalipsa 20...
   Wilkołaki
   Legenda o kró...
   Bogowie grecc...
   Chupacabra
   Egipscy Bogow...
   Inspiracje ku...

   ShoutBox
Strona wygenerowana w 0.041061 sek. pg: