..:: ELIXIR | Gry Fabularne(RPG) | Gry Komputerowe(cRPG) | Fantastyka | Forum | Twoje Menu Ustawienia
   » Menu

   » Recenzje

   Szukaj
>NASZE STRONY
 MAIN
:: Strona Główna
:: Forum
:: Chat
:: Blogi

 GRY FABULARNE
:: Almanach RPG
:: Neuroshima
:: Hard HEX
:: Monastyr
:: Warhammer
:: Wampir
:: D&D
:: Cyberpunk2020
:: Earthdawn
:: Starwars
:: Arkona

 GRY cRPG
:: NWN
:: Baldurs Gate
:: Torment
:: Morrowind
:: Diablo

 FANTASTYKA
:: Literatura
:: Tolkien
:: Manga & Anime
:: Galeria

 PROJEKTY
:: Elcards
:: Chicago

   Statystyki
userzy w serwisie:
gości w serwisie: 0

Jozuela nie trzeba było długo zachęcać do wyjścia na arenę. Pognał tam chętnie, jeszcze zanim został wywołany przez sędziego. Kolejne walki miały przebiegnąć na podobnych zasadach. Zniesiono jedynie prawo do poddania się. Teraz przegrany pozostawał na łasce przeciwnika.
Na tak genialny pomysł wpadł oczywiście sam Król Królów, po krótkiej naradzie z Feniksem. Miał szczerą nadzieję, że zobaczy jeszcze raz eksplodujące ludzkie ciało albo temu podobne sztuczki.
Kiedy już stanął pośrodku kręgu areny okazało się, że nigdzie nie można znaleźć Maiora Marginale. Najprawdopodobniej uciekł przed wiele potężniejszym przeciwnikiem, który bez najmniejszych wahań zabił w tak obrzydliwy sposób młodego adrana. Wszyscy doskonale pamiętali rozrywane na małe kawałeczki ciało, krew rozbryzgującą się na wszystkie strony i ten fetor zwłok szybko gnijących w gorącym powietrzu pustyni, jeszcze długo unoszący się po walce nad areną.
Nic dziwnego, że Maior uciekł. Jednak nie mógł przewidzieć gniewu Jozuela, jaki ściągnie na bogom ducha winnych ludzi. Tamten rozejrzał się obojętnie po zebranych. Wybrał jednego z gwardzistów, zagradzających drogę na taras króla.
Uśmiechnął się. Żołnierz najwyraźniej to zauważył i poczytał za zaszczyt, więc skłonił się lekko. Z tak daleka, w panujących dookoła ciemnościach nie miał okazji dojrzeć drwiny oraz iskierki obłąkania w oczach Feniksa. Wystarczyło już tylko, że nieznacznie uniósł dłoń, skierował ją w stronę nic nie podejrzewającego gwardzisty i wyszeptał z dziką satysfakcją:
-Włócznia Cienia!
Przed postacią wysokiego, dobrze zbudowanego mężczyzny pojawiła się ciemna zadra w powietrzu. Miał jeszcze chwilę czasu, by się jej z niemałym zaskoczeniem przyjrzeć, po czym wybuchła mu w twarz.
Pobiegł przed siebie jako ludzka pochodnia, cały poraniony, ze zwęgloną skórą. Przez chwilę tylko słyszeli jego rozdzierające krzyki, po czym padł na ziemię w agonii.
Jozuel w miarę zaspokoił swoją żądzę krwi. Przynajmniej chwilowo...
Skłonił się w stronę oniemiałej publiczności i ruszył z powrotem na swoje miejsce. Jego kamienna twarz nie wyrażała zniecierpliwienia, ale w głębi duszy(?) pragnął już rozpocząć realizację swoich planów. Chciał widzieć wszystkich upadających przed nim na twarze. Nie oddających pokłon, ale martwych.

-Czy nikt nie zwraca uwagi na to, co on robi? Czy nikogo nie obchodzi, że to łamanie prawa? –Sheillien półgłosem spytała swojego towarzysza.
Illiannael wzruszył ramionami.
-Radziłbym ci się przygotować, teraz twoja kolej i...
-Ale przecież...–weszła mu w słowo. –Sam król... tylu ludzi! To niedopuszczalne!
-Ludzie obawiają się Jozuela, król zresztą też. Poza tym król nie jest lepszy od tego drania –dodał po krótkiej chwili namysłu.
-Wystarczyłoby przecież posłać gwardzistów, nadwornych magów, czy nawet nas, uczestników turnieju, żeby go pokonać! –żachnęła się niepocieszona jego wyjaśnieniami.
Ponownie wzruszył ramionami. Obawiał się, że ta cała hołota najwyżej by mu przeszkadzała. Jeżeli ktoś może zgładzić Feniksa, to kto inny, jak nie jego rodzony brat? W końcu w ich żyłach, czy tego chcą czy nie, płynie od wieków ta sama krew. Boska i ludzka. Nie ważne jakby się starali, ile razy używali umiejętności odziedziczonych po ojcu, ta druga, ludzka siła zawsze będzie w nich tkwiła.
Illi pocieszał się tą myślą, ponieważ to by oznaczało, że Jozuel ma jakiś słaby punkt. Zawsze można mieć nadzieję, iż kiedy uwolnią wszystkie pokłady swoich sił, odezwie się w jego bracia ta starannie skrywana natura. Że będzie bardziej ludzki, a zarazem wiele słabszy, niż tego oczekuje.
-Sheillien znad Zanamy i Signac Nantes! –zawołał Ahir.
Zanim odeszła w stronę areny, chwycił ją mocno za przegub. Obejrzała się na niego zaskoczona, wzrokiem prosząc o wyjaśnienie.
-Staraj się przegrać, proszę –wyszeptał gorączkowo. Mówił całkiem poważnie, ale dziewczyna roześmiała się tylko serdecznie.
-Aż tak się mnie obawiasz? –spytała z przekąsem. Puścił ją i patrząc jak odchodzi, odpowiedział:
-Aż tak się obawiam o ciebie!
Nawet nie zerknęła w jego stronę, całkiem możliwe, że nie dosłyszała. Na dole czekał na nią jeden z tych nieudolnych, śmiertelnych czarodziejów. Walka była z góry wygrana dla Sheillien, a mimo to miał szczerą nadzieję, że jej przeciwnik okaże się potężniejszy niż się zapowiada.
Dziewczyna nie zdawała sobie sprawy, iż właśnie ta walka może zaważyć na jej dalszym bycie. Bo w konfrontacji z Jozuelem padnie po pierwszym starciu.
Signac Nantes spanikowany stał przed swoją przeciwniczką. Ciężko jest walczyć z kimś, kto potrafi i latać, i tworzyć iluzje i posługiwać się magią. Pewnie z chęcią krzyknąłby na samym wejściu „poddaję się”, ale król zniósł zasadę dla podniesienia wrażeń widowiska. Sytuacja wyglądała niewesoło.
Illiannael zaczął się zastanawiać, kto tworzy barierę ochronną. Zerknął jeszcze na dół, gdzie zaraz rozgrywać się miała walka, po czym rozejrzał się wokół siebie. Na schodkach prowadzących na arenę stało co prawda kilku czarnoksiężników, ale nie wyglądali na zdolnych, by utrzymać tak duży obiekt magiczny.
Chyba że byliby w posiadaniu obiektu wzmacniającego ich magię...
-Zaczynać! –krzyknął sędzia.
...a on musi go znaleźć go bardzo szybko.
Znów zaczął się rozglądać, tym razem bardzo nerwowo, gorączkowo. Dźwięki walki, jakby nie chciały docierać do jego uszu. Ani krzyki strażnika, kiedy w końcu odnalazł upragniony amulet wzmacniający. Biała, magiczna laska, którą trzymał Ahir emanowała nie tyle światłem pochodni odbijającym się od jej powierzchni, co własną, wewnętrzną mocą. W nocnych ciemnościach było to wiele lepiej widocznie niż w dzień.
Przebiegł pędem w jego stronę, mijając rządek zaskoczonych magów, współ sędziujących Buddjahinie.
Zanim mężczyzna pomiarkował co się dzieje, Illiannael wyrwał mu laskę. W jednej sekundzie pojął, że Ahir nie należy do tych nic nie znaczących magów, biorących udział w turnieju. Nawet on, syn Pana Nocy, ledwie utrzymywał kopułę. Ramię drgało mu kurczowo pod naporem siły przedmiotu.
Pierwszym co zrobił, kiedy przedmiot wszedł w jego posiadanie, było oczywistym aktem obrony. Otoczył się silną barierą, taką samą, jaką rozpięto nad areną. Niewiarygodnie trwała, odporna na magię, zapewniała mu bezpieczeństwo absolutne. Wystarczy, że odpowiednio nagnie barierę, przygniecie nieszczęsną dziewczynę na tyle mocno, żeby nie mogła walczyć dalej, a na tyle delikatnie, by dać jej przeżyć i nie połamać kości. Teraz miał jedyną, niepowtarzalną szansę, żeby nie dać zwyciężyć Sheillien.
I wszystko zawalił.
Cały wysiłek na nic.
Mógł wcześniej zastanowić się, pomyśleć nad konsekwencjami...
Mógł spokojnie stać i czekać na wynik pojedynku.
Gdzie się podział jego egoizm?
Chęć zwycięstwa?
Gdzie?...
-Zwycięzcą kolejnego pojedynku, została Sheillien znad Zanamy! –ogłosił dzielnie Ahir, nie zważając na sytuację.
Stała nad szczątkami przeciwnika, poplamiona krwią. Nie wyglądała na zadowoloną ze sposobu, w jaki zgładziła Signac’a, ale szła przez arenę z dumnie wyprostowaną głową. Zależało jej tylko na tym, by zwycięży turniej. Ambicje ją przerosły. Nigdy nie wygra z Jozuelem.
Illiannael właśnie zdał sobie sprawę, jak wielki błąd popełnił, starając się jej pomóc. Czy oszalał do reszty? Głupia, beznadziejna, ludzka natura. Chwilami miał ochotę wyrzec się jej, podobnie jak jego brat. Ludzkie odruchy tkwiłyby w nim głęboko zakorzenione, ale przynajmniej ukryte. To zniwelowałoby wiele jego wad.
-Masz wielkie kłopoty, bratku! Możesz poddać się bez walki, licząc na łaskę króla lub szamotać się dalej, licząc na łaskę moich kolegów –Ahir mówiąc to, wskazał za siebie, na gromadę czarodziejów. Żaden z nich nie mógł dorównywać sędziemu, a nawet wszyscy razem wzięci nie byli dla Illiego większym problemem.
Ale jednak wolał tą sprawę rozwiązać spokojnie, z niepodobną bogom pokorą. Jedna z pozytywnych stron bycia człowiekiem.
Zdjął z siebie barierę ochronną, po czym oddał laskę sędziemu. Tamten uśmiechnął się uprzejmie i prowadząc go obok siebie, zaczął kierować się w stronę loży królewskiej.
-O twoim losie zadecyduje król –wyszeptał do niego, kiedy byli już prawie na miejscu. Strażnicy zasalutowali, przepuszczając ich na taras.
Illiannael coraz poważniej rozważał walkę i jak najszybszą ucieczkę z miasta, lecz powstrzymywała go myśl o ofiarach, jakie padłyby wśród zwykłych, loreaiskich mieszczuchów oraz gniewie jego brata, zaślepionego dziką żądzą krwi.
-Panie!
Skłonił się przed władcą pokornie, po czym wbił wzrok w podłogę. Nie chciał udawać specjalnie skruszonego, ale gdyby władca zobaczył jego oczy, mógłby rozpoznać swojego pierwszego kanclerza, dziedziczonego jakby w spadku po wszystkich kolejnych królach Uenii.
-Jesteś oskarżony o napaść na urzędnika państwowego –rzekł powoli Kai, ledwie ukrywając rozbawienie. –Czy przyznajesz się do winy?
-Tak –odrzekł krótko Illi. –Jestem winny napaści, ale zarzekam się na wszystkich bogów z góry Ereb, że nie chciałem nikogo skrzywdzić.
-Więc dlaczego odebrałeś Ahirowi artefakt i próbowałeś się nim posługiwać tak, by wpłynąć na przebieg turnieju?
Odpowiedź „dla zabawy” zapewne nie usatysfakcjonowałaby króla, a prawda stawiała pod znakiem zapytania jego rozsądek, chociaż miałaby i dobre strony. Przyjęliby zapewne, że jest spokrewniony albo blisko związany z Sheillien, co doskonale odwodziło ich od wszelkich potencjalnych przypuszczeń, że chociażby mieszkał w Loreai.
Ostatecznie może spróbować uniknąć dalszych pytań, reagując atakiem na atak.
-A dlaczego Jozuel Feniks nie został ukarany za spowodowanie śmierci jednego ze strażników?
Król najpierw wytrzeszczył oczy zaskoczony, po czym zaśmiał się gardłowo.
-Cóż za zuchwałość! No proszę!... –zwrócił się w stronę Jozuela. -Zostawimy go w spokoju?
Brat Illiannaela zastanowił się chwilę, po czym odrzekł:
-Tak...
Illi z ulgą odwrócił się i już chciał odejść, kiedy dobiegły do niego słowa wypowiedziane złośliwym, pełnym jadu półszeptem:
-...ale stawiam jeden warunek.
Odwrócił się przez ramię, spoglądając z niepokojem na zebranych. Wszyscy oczekiwali wyjaśnień Feniksa.
-Niech pokaże nam swoje oblicze!
Krew zastygła Illiemu w żyłach. Jest poszukiwany za zabójstwo trzeciego kanclerza. Nie może tak po prostu powiedzieć „o, cześć! to ja!” i dalej brać udziału w turnieju. To będzie oznaczało rzeź. Prędzej, czy później. Jego jedyną nadzieją byłoby zatrzymanie tej „procedury” na później. Na koniec walk. Wtedy jeden cel miałby za sobą, wystarczyłoby jeszcze trochę szczęścia i dobra okazja do ucieczki.
Więc warto ryzykować? Czekać na decyzję psychopatycznego mordercy i gnuśnego króla, nie dorastającego do pięt dawnym imperatorom?
Podjąć decyzję, czy starać się uciec?
Westchnął ciężko, wzruszył ramionami, po czym zsunął maskę i zdjął kaptur kapoty. Co mu zależy? Król oczekuje niezłego widowiska, więc je dostanie. Odwrócił się w ich stronę z uśmieszkiem wyższości.
-Ostatnio wielu morderców jest na wolności, nieprawdaż? –zwrócił się do władcy zuchwale.
-Illiannael! –wykrztusił tamten, nie potrafiąc ukryć zaskoczenia. Nawet w panujących dookoła ciemnościach z łatwością rozpoznał znajome surowe rysy jasnej twarzy.
-Jeżeli zamierzasz wykonać na mnie wyrok, to przypominam, że musiałbyś również uśmiercić swojego pupilka –mówił dalej Illi, teraz już bez żadnych oporów. Tak czy inaczej było za późno na lęk, podjął już decyzję. –Tak nawiasem mówiąc to Jozuel, mój kochany braciszek, nabroił więcej niż ja i ty. Więcej niż zdajesz sobie sprawę.
Feniks nadal wyglądał na opanowanego. Nawet nie drgnął, nie mrugnął okiem, ale w głębi duszy(?) zaskoczony był wyczynem brata. Spodziewał się raczej, że znajdzie on jakiś sposób, by wymigać się od postawionych mu warunków, przynajmniej na razie.
-Lecz skoro już wiesz kim jestem, a jestem rodziną twojego „pana”, mógłbyś dać mi wolną rękę. W końcu wiele lat minęło odkąd nazwałem cię tumanem i debilem. Powinieneś był już dawno zdążyć przyzwyczaić się do tych faktów, a zatem moje stare winy powinny mi zostać zapomniane. Mój rodzony pewnie mnie poprze, prawda?
Jozuel przetarł twarz dłonią, by ukryć uśmiech szczerego rozbawienie. Właśnie został nazwany „kochanym braciszkiem” i proszony o akt uprzejmości. On, najokrutniejszy z żyjących! On, który wyrzekł się własnego człowieczeństwa! On, którego od zawsze wyrzekano się z lękiem! On kochany...
Udany dowcip!
-Tak, mój drogi Illiannaelu, popieram się w zupełności –rzekł spokojnie, wlepiając obojętne spojrzenie w intensywny błękit oczu brata. „Spotkamy się w finale” wymówił bezdźwięcznie, pozwalając, by czytał mu z ruchu warg. Coraz bardziej pragnął ukatrupić szczątki swojej rodziny i zająć należną mu pozycję Wielkiego Władcy.
-Rodzina?... –zapytał zdezorientowany całą sytuacją król. –To ci dopiero... No kto by pomyślał? Pokręcone czasy...
-Idź już, jesteś wolny –zdecydował w końcu za króla Jozuel. Machnął lekceważąco ręką, wracając do obojętnego, nieodgadnionego wyrazu twarzy. Pod tą maską kryła się wielka żądza władzy oraz zniszczenia.
Ale jeszcze jest czas.
Należy czekać.
Należy obserwować...
Illi ruszył swobodnym krokiem, już bez maski, na dół, w stronę miejsca, gdzie odpoczywali zawodnicy. Dopiero po dłuższej chwili zorientował się, że poprzednia walka została zakończona podczas jego rozmowy. Wojownik, sługa dynastii Yamatone, czyścił swój miecz z krwi jedwabną chustą z emblematami królewskimi, a na arenie leżało posiekane kolejne truchełko.
Amar Amas stanął z dala od tych żałosnych, pozbawionych kończyn zwłok. Kiedy Illiannael stanął naprzeciwko, przygnębiony wojownik ukłonił się w pas. Czyniąc tak rzekł tak, by tylko przeciwnik mógł go usłyszeć:
-Zabij mnie szybko.
Przykra sytuacja; walki na śmierć, ucieczka karana śmiercią, prośba o śmierć...
Ostatnio wszyscy mięli jakieś grobowe nastroje. Jednak postanowił, że uszanuje wolę Amara, nie pytając o powody. Widać znał własne możliwości i dobrze przyglądał się walce Huataina, jednego z faworytów turnieju.
-Zaczynamy!
Illi zastanawiał się tylko przez chwilę, po czym wybrał odpowiednie zaklęcie. Tak żeby nie bolało i szybko zadziałało. Pochylił głowę w skupieniu, wypowiadając słowa czaru.
-Kazeshin!
Wyprostował gwałtownie ramiona, wyciągając je w stronę przeciwnika. Powietrze zawirowało, spiralnym, rozedgranym strumieniem uderzając w stronę Asama. Teraz już nic nie dało się zrobić. Podłużny pocisk przeszył go na wylot, roznosząc kawałki mięsa na wszystkie strony. Mężczyzna wygiął się nienaturalnie do tyłu, po czym padł martwy na kolana, dosłownie rozłamując się na dwie części. Nie konał długo, bo większość narządów wewnętrznych, łącznie z mózgiem została dosłownie wymieciona z jego ciała.
-Zwyciężył Zamaskowany Szkarłat Pus... a raczej Szkarłat Pustyni! –krzyknął Ahir.
Nie było głośnych owacji, ani tłumu skandującego jego imię, kiedy wracał w stronę tarasów. Ludziom najwidoczniej wyczuwali, że z walką coś było nie tak, że z góry przesądzono o zwycięstwie jednego z zawodników, że nawet nie starał się walczyć o życie. Śmierć to żadna frajda, jeżeli sprawia drugiej osobie ulgę.
Nie na arenie.
-Przerwa na obrady przed półfinałami turnieju! –ogłosił sędzia, odchodząc wraz z współpracownikami do loży królewskiej.

Sheillien z zaciekawieniem przyglądała się nocnemu niebu. Gwiazdy świeciły wiele jaśniej niż zwykle, mimo że księżyc był bliski pełni. Rozpoznawała znajome konstelacje. Dwanaście z sześćdziesięciu czterech gwiazd, pod którymi mógł się urodzić człowiek na Złotych Lądach jaśniało teraz na niebie.
Dwie z nich, położone w szczytowym punkcie sklepienia niebieskiego pełniły teraz równą wartę nad światem. Jeżeli ktoś narodziłby się dzisiejszej nocy byłby albo pod El Jozu albo El Illianna. Zabawny przypadek! Może Feniks obchodził wczoraj urodziny lub ma je dziś... Ostatnio nikt nie przywiązywał uwagi do tak małoistotnych świąt.
-Teraz będzie twoja kolej...
Ocknęła się na dźwięk chłodnego, niemal bezosobowego głosu. Spojrzała na osobę stojącą tuż obok. Jasne oczy świeciły odbijanym blaskiem księżyca w ciemnościach nocy, nadając bladej twarzy obcy wygląd. Jednak coś było znajomego w tym spojrzeniu, głosie i...
-Cynyiron!
Pokręcił przecząco głową.
-Illiannael Ananke, pierwszy kanclerz Uenii, mąż Kiraan Reenind, ojciec Umbriel, z rasy nieśmiertelny półbóg, a duchem chyba wciąż naiwny śmiertelnik, dający się ponieść najgłupszym, złudnym uczuciom. Nie potrzebnie starałem się pomóc osobie niewartej moich wysiłków. A teraz mam przez to...
-Ale Cynyironie! –krzyknęła zaskoczona słowami młodo wyglądającego czarodzieja.
-Daj sobie spokój –warknął wściekły, po czym oddalił się szybkim krokiem. Nie ma już sensu kontynuować rozmowy.


strony: [1] [2] [3] [4]
komentarz[8] |

Komentarze do "Kishkankal zwany końcem (VII-XI)"



Musisz być zalogowany aby móc oceniać.


© 2000-2007 Elixir. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Designed by Kerm
Engine by Khazis Khull based on jPortal


   Sonda
   Czy ewolucja idzie w dobrym kierunku?
Jasne, tylko tak dalej.
Nie mam zdania.
Nie wszystko mi się podoba, ale
Nie widzę potrzeby.
To krok wstecz.
Musisz być zalogowany aby móc głosować.

   Top 10
   Bogowie greccy
   Fantasy jako ...
   Przeznaczenie
   Apokalipsa 20...
   Wilkołaki
   Legenda o kró...
   Bogowie grecc...
   Chupacabra
   Egipscy Bogow...
   Inspiracje ku...

   ShoutBox
Strona wygenerowana w 0.039171 sek. pg: