..:: ELIXIR | Gry Fabularne(RPG) | Gry Komputerowe(cRPG) | Fantastyka | Forum | Twoje Menu Ustawienia
   » Menu

   » Recenzje

   Szukaj
>NASZE STRONY
 MAIN
:: Strona Główna
:: Forum
:: Chat
:: Blogi

 GRY FABULARNE
:: Almanach RPG
:: Neuroshima
:: Hard HEX
:: Monastyr
:: Warhammer
:: Wampir
:: D&D
:: Cyberpunk2020
:: Earthdawn
:: Starwars
:: Arkona

 GRY cRPG
:: NWN
:: Baldurs Gate
:: Torment
:: Morrowind
:: Diablo

 FANTASTYKA
:: Literatura
:: Tolkien
:: Manga & Anime
:: Galeria

 PROJEKTY
:: Elcards
:: Chicago

   Statystyki
userzy w serwisie:
gości w serwisie: 0


Przytaknęła.
- Nie taką nieokiełzaną, ale taką, z której... - szukała właściwego słowa - nie wiem jak to powiedzieć. Taką, jak cicha, delikatna melodia harfy grająca o wolno płynącej rzece, albo powiew wiatru muskającego kielichy kwiatów.
- Dokładnie- zaśmiał się. - Czyżbyśmy mieli dużo wspólnego z elfami? - spytał zmyślnie
- A to już zostawiam twoim domysłom- zręcznie uniknęła odpowiedzi. Rzeczywiście, dużo miała wspólnego. Pięćdziesiąt lat pod jednym dachem z elfami. Uśmiechnęła się w duchu. Nie twierdziła w końcu, że jest tylko człowiekiem...
- Widzę, że dbasz o to, bym miał nad czym myśleć?
- Myślenie rozwija - dodała kłaniając się lekko z kpiącym uśmiechem.
- Tak powiadają... Ale wróćmy może do historii, gdyż, z której strony by na to nie patrzeć, zaraz zobaczysz, jak przewrotne mogą okazać się kobiety... - spojrzał rozbawiony na nią.
- Ufać kobiecie to jak położyć sobie żmiję na ramieniu i z naiwnością twierdzić, że nie wygląda na jadowitą - wzruszyła niewinnie ramionami i przymrużyła oko.
- Skoro tak twierdzisz... żmijko - specjalnie użył tego wyrazu, ale nie zobaczył żadnej reakcji. „A może to jednak nie ona?” - zastanowił się. - W każdym razie Karellina musiała być tu znana, gdyż otworzyli jej nie tylko bez szemrania, że tak późno, a przyjęli wręcz z otwartymi ramionami. Już po chwili siedzieliśmy przed wielkim, suto zastawionym stołem z samym panem tego domu!... Dobrze się gaworzyło, choć przyznać muszę, że po tym dniu jedyne, o czym myślałem, oprócz kolii z rubinów oczywiście, to było wygodne łóżko... Ale długo mi było jeszcze do niego poczekać, gdyż urocza właścicielka klejnotów wyszła z zachcianką obejrzenia jakiegoś Serca Gołębicy, o którym opowiadał jej „tatuś” (to był jedyny raz,, kiedy o nim wspomniała - cały czas starała się unikać tematów związanych z rodziną, a na wszystkie z nimi związane odpowiadała, że jutro wszystko opowie) i nie mogła się doczekać tej chwili...
- Serce Gołębicy, tak?- podniosła brew zamyślając się marzycielsko. - Brzmi jak piękny, błyszczący rubin wielkości jaja przynajmniej przepiórczego...
- ... i był to piękny, błyszczący co prawda diament, ale wielkości jaja, bez żadnej skazy i w kształcie serca, skąd pewnie się wzięła nazwa... – westchnął. - I wart co najmniej sześć tysięcy sztuk złota nirvelskiego... To było cudo. Wręcz nie wierzę w to, że lord Deril był na tyle pijany, by nam go pokazać. Ale pokazał. Zaprowadził nas na miejsce, dość dziwne miejsce, muszę przyznać, jak na skarbiec, bo znajdował się na szczycie wieży. I leżało ono sobie na podwyższeniu, na jedwabnej materii i jak dla mnie zdecydowanie się marnowało. Nie można przecież pozwolić, aby coś tak nieskończenie pięknego miało do towarzystwa tylko jakieś tam bogactwa i swoje kryształowe myśli. Oczywiście nie wątpiłem w to, że ten szklany klosz nie jest jedyną przeszkodą do tego cudeńka. Całe zmęczenie odpłynęło i tylko czekałem na okazję... Natomiast Karellina zachowywała się co najmniej dziwnie. Po serii zachwytów, jakie wypowiedziała pod adresem klejnotu, których nie powstydziłby się żaden służący króla, spytała czy nie mogłaby tak go potrzymać przez chwilę... I nawet, kiedy usłyszała ze śmiechem, zawoalowane w niezmiernie długie zdania słowo „nie”, to wyglądała na bardzo szczęśliwą... No cóż, pomyślałem. Nie od dziś wiadomo, że kobiety lubią błyskotki. Jednak powoli zaczynałem zastanawiać się, co takiego mi w niej nie pasuje...
- Pewnie zdecydowanie za późno, co?
- Nie byłoby za późno, gdybym doprowadził do końca rozmyślania, a nie poczytał moich wątpliwości jako oznak zmęczenia... Zaprowadzono nas do komnat, w których mogliśmy odpocząć. Potraktowano mnie jak honorowego gościa, dostałem wielką komnatę przystrojoną nikomu nie potrzebnymi rzeczami, choć jednak niezmiernie cieszącymi oko. I chociaż większość nie zrobiła na mnie żadnego wrażenia, to z ciekawością zbliżyłem się do witrażu w górnej części okna. Przedstawiał zielony kwiat złożony z licznych szkiełek... I tylko dzięki mojemu zmysłowi artystycznemu uniknąłem większych kłopotów. Oglądając witraż jednocześnie wyjrzałem przez okno i z niedowierzaniem zobaczyłem Karellinę.... siedzącą dumnie na kasztanku przed ogłupiałym strażnikiem. A wokół niej było przynajmniej piętnastu zbrojnych. W tym momencie poczułem, że Serce Gołębicy jest zagrożone... Wybiegłem z komnaty i ruszyłem czym prędzej w stronę skarbca, ale już z daleka widziałem, że jest otwarty. Straże leżały na ziemi i wyglądały, jakby miały tę typowa nieprzyjemność sprzeciwić się magowi. Kiedy ich tylko minąłem i wsunąłem się do pomieszczenia, zauważyłem naszą szlachciankę, ale jedyne po czym można było poznać, to był jej strój. Patrzyłem na dość niską kobietę z burzą rudych włosów, coś najwyraźniej usiłującą zrobić z zabezpieczeniem. Stała do mnie tyłem i na tyle była zaaferowana pracą, że zauważyła mnie dopiero w momencie, kiedy poczuła sztylet na gardle...
- Nie zabiłeś jej - właściwie stwierdziła, a nie zapytała Selis.
- Nie. Co długo sobie wypominałem -pokręcił głową. - Inaczej szybko bym zniknął z klejnotem. a nie wpakowywał się w kolejne kłopoty. No cóż, naiwność wpojona przez matkę, że kobiet nie należy krzywdzić... - uśmiechnął się krzywo. - Ale już się z niej wyleczyłem- popatrzył na nią uważnie. - Chwyciłem ją i powiedziałem, żeby powoli się odsunęła od zabezpieczeń, ale ona tylko się zaśmiała i uderzyła dłonią w szklana kopułę. tłukąc ją i zarazem powodując, że zaczęła się skądś wydobywać otumaniająca mgła. a jedyna droga odwrotu została zamknięta z hukiem przez solidnie wyglądającą kratę. Zanim zdążyłem naprawić swój błąd. już poczułem, że w dłoniach trzymam pustkę, a ona sama znajduje się parę metrów z dala. zaczynając koncentrować kulę ognia, którą za chwilę rzuciła w moim kierunku. Udało mi się odskoczyć w bok, ale ona, tylko widząc to, zaczęła szeptać kolejne, tym razem nie znane mi. Widać, że nie była przygotowana na ewentualność, że ktoś jej może przeszkodzić, więc nie przygotowała sobie użytecznych, silniejszych ataków. I to był jej błąd, bo zanim skończyła inkantować, już zdążyłem do niej dobiec i zamachnąć się na nią. Miała jednak ochronę, bo ostrze, nie, nie tego tutaj miecza - poklepał je - ześliznęło mi się i zaledwie stworzyłem tylko wiatr, przez który lekko zafalowała jej szkarłatna szata. Jednak zdekoncentrowałem ją i zaklęcie wyleciało jej z dłoni, uderzając i rozbijając część stropu, ukazując drogę na zewnątrz. Uchyliłem się od spadającego gruzu, choć większość skarbów znajdujących się w pomieszczeniu, szczególnie kruchych trzeba dodać, nie miało tego szczęścia. Część mgły, która już zaczęła okazywać swoje senno-zabójcze oddziaływanie (całe szczęście, że bardziej na nią niż na mnie) zaczęła wylatywać w górę, przez otwór. Nad nami pojawił się blask gwiazd, już powoli zaczynających blednąć w poświacie jutrzenki. Kolejna próba zaatakowania jej również mi się nie powiodła, a co gorsza usłyszałem liczne, szybko przybliżające się kroki. Czarodziejka widać też to usłyszała, bo rzuciła się w desperacji ku klejnotowi, ale zagrodziłem jej drogę. Kroki i krzyki były coraz bliżej. Rzuciła mi wściekłe spojrzenie, zaklęła i używając zaklęcia wyleciała przez sufit. Sztylet, który rzuciłem za nią, odbił się bezsilnie i spadł z brzękiem na marmurowa posadzkę. Ktoś zaczął podnosić kraty. Chwyciłem klejnot i spojrzałem górę. Mogło się udać. Gruzy z pułapu sięgały wystarczająco wysoko. Wspiąłem się i prawie spadłem ze szczytu. Skląłem wszystko, co tylko można, łącznie z moją głupotą. Znajdowałem się na samym wierzchołku wieży! Jak mogłem zapomnieć! Ale zawrócić już nie mogłem: pościg zaczynał się wspinać do góry. Omiotłem wzrokiem przepaść i odetchnąłem. To, co na pozór wyglądało na przepaść bez dna, było w rzeczywistości tylko dziesięciometrową ścianą, a na dole były mury zamku. Stamtąd już łatwo zejść... no właśnie, dokąd? Ale tym wolałem sobie nie zaprzątać głowy. Zacząłem powoli schodzić. Na szczęście…
- Twoje oczywiście...
- Oczywiście... że moje. Nie było trudno zejść. Wiesz, te wrodzone zdolności i tak dalej...- uśmiechnął się szeroko. - Tylko na dole już czekał na mnie lord Deril. I wcale nie wyglądał na nietrzeźwego...
- Szybki był.
- Był. Żebyś wiedziała. Jak na osobę wyglądającą na czterdzieści parę lat, a nawet bardziej pięćdziesiąt, to był zdumiewająco szybki. Zeskakując z ostatnich dwóch metrów zdążyłem tylko wyciągnąć miecz, a on już zaatakował. To, że zdążyłem się uchylić, zawdzięczałem tylko latom ćwiczeń. Atak, blok, kontratak, płaz, unik, atak... i tak w kółko. Minuta mijała za minutą, a on wcale nie słabnął. Wręcz przeciwnie. Ataki przybierały na sile, szybkości… Manewry, zwody... byłem zdumiony, że z kimś takim mam do czynienia. A on się nie odezwał nawet słowem. W końcu stwierdziłem, że muszę się dostać do konia, nie ma co. Widać, że był przywiązany do klejnotu. Kątem oka wychwyciłem kamienne schody prowadzące w dół na dziedziniec, z którego już kilka kroków dzieliło mnie od stajni. Zacząłem powoli się cofać. Aż w końcu dotknąłem, jeszcze rozmokłej po wczorajszej ulewie, ziemi. Krzyknąłem na konia, który, o dziwo, bo raczej się takiego czegoś po nim nie spodziewałem, wybiegł ze stajni i popędził w moim kierunku.
- Widzisz, jakie dobre zwierzątko? A ty tak na nie narzekałeś - parsknęła.
- No właśnie - dodał ze smutkiem. - I wtedy właśnie straciłem mojego dzielnego rumaka... (niech mu ziemia lekką będzie, i niech ma zawsze owies w wiecznych krainach stajennych). Czując, że lord jest tuż za mną, wskoczyłem na konia i pojechałem w stronę bramy, która, o ironio, była otwarta! Parę osób zastawiło mi drogę, ale odtrąciłem ich i wyjechałem przez bramę. Za sobą słyszałem tętent kopyt, tylko jednego konia, co mnie niezmiernie zdziwiło, i po chwili odruchowo uchyliłem się spod jednego bełtu. Jednak Terling nie miał takiego szczęścia. Po chwili poczułem, jak koń potyka, się legając na ziemi. Zanim jeszcze zdążył to zrobić, zeskoczyłem, odpychając się i stanąłem pewnie na ziemi, akurat w tym momencie, żeby spłazować atak, zarazem wysadzając z siodła jego inicjatora. Byłem wręcz pewny, że skręcił sobie kark. Z niepokojem spojrzałem na mojego konia. Leżał martwy, a kilka bełtów wystawało z jego nóg. Pewnie trucizna, pomyślałem, ale z ulgą zobaczyłem konia stojącego nad lordem Derilem. W końcu zbliżyłem się do samego właściciela pewnie, nie zwracając na nic uwagi i pochyliłem się nad nim... Tylko odruchowo zablokowałem cios w brzuch, wytrącając mu sztylet z dłoni i wbiłem mu mój własny w klatkę piersiową... Jednak nie zwróciłem uwagi na drugi, który poczułem na twarzy. On nie żył, ale ja, sądząc z ilości krwi, którą czułem wszędzie, mogłem do niego szybko dołączyć. Dopadłem chwiejnie do mojego konia i wyciągnąłem z sakwy eliksir, który sprawił, że ciepły potoczek zelżał. Ale wiedziałem, że nie na długo. Przyłożyłem coś do rany, już nawet nie wiedziałem, co, chwyciłem torbę i wspiąłem się na konia, i skierowałem się do najbliższej wsi, która mi się przypomniała - Belor. Nie wiem ile jechałem, ani za bardzo dokąd, choć z ulga tylko wyczułem, że nie wracamy do zamku, czego mogłem się spodziewać. Kiedy się ocknąłem, zobaczyłem nad sobą już sufit... - pochylił się nad Selis ponad stołem i spojrzał z uśmiechem. - Ot i koniec historii. Mam nadzieję, że damy nie zanudziłem.
- Nie, nie zanudziłeś - roześmiała się.
- Cieszy mnie to. Ale wybacz teraz, zrobiło się dość późno, a mam zamiar ruszać jutro w drogę. Dziękuję za miło spędzony czas, chociaż wiem, że słuchanie mnie to muzyka dla duszy... - powiedział śmiejąc się.
- Sądzę, że samo przebywanie ze mną jest zaszczytem - odgryzła się wyniośle.
- Może i tak - uśmiechnął się kątem ust. - Każdy by chętnie poznał Rubinooką Viperę... częściej nazywaną przez infantylne osoby po prostu Żmiją... zgadłem?
Przyjrzała mu się uważniej i zaśmiała się sarkastycznie.
- Liczysz, że potwierdzę czy zaprzeczę?
- Nie wiem. Choć pewnie jesteś za dumna, żeby zaprzeczyć… Ale wybacz teraz, muszę już znikać. Praca czeka, a czas to pieniądz. Choć sądzę, że jeszcze się spotkamy.
- Czy to była groźba, czy zaproszenie?
- A na co liczysz: potwierdzenie czy zaprzeczenie?- uśmiechnął się równie cynicznie, choć dość sympatycznie i odszedł szybkim krokiem.
Metis siedziała jeszcze trochę nie ruszając się z miejsca. Ona też wiedziała, kim on jest. I wcale nie była pewna, co miał na myśli mówiąc o spotkaniu. Pokręciła głową i wstała kierując się ku wyjściu. Nie musiała sięgać do sakiewki, żeby wiedzieć, że jej tam nie ma. Wyczuła ten lekki ruch, kiedy pochylił się w jej kierunku, jednak nie mogła sobie odmówić, choćby jej miała nie zobaczyć, reakcji na widok jej zawartości. Wyciągnęła skądś parę miedziaków i rzuciła wyjątkowo cierpliwemu żebrakowi. Miała jeszcze parę spraw do załatwienia, a później chciała udać się do karczmy. Innej. Nie była na tyle głupia, żeby nocować „Pod Strąconą Koroną”, gdzie ci, którzy się kładli, mieli zdecydowanie mało szans na wstanie.

***

Słońce powoli wstawało nad traktem wychodzącym z Ant’kir. Zalało już część doliny, ale nie przebijało się jeszcze przez gąszcz drzew okalających pola. Przyciemnioną, kamienną drogą spokojnie przejechała jedna osoba.
Kiedy słońce już na dobre wzeszło, Metis wyjechała zza bram miasta i już po chwili zatopiła się w przyjemne zimno lasu. Na trakcie zobaczyła znajomą postać ze spokojem siedzącą pod drzewem.
- Witam, widzę, że lubimy pospać - odezwała się postać.
- Lubimy. A nawet bardzo.
- A nie mówiłem, że się spotkamy?
- Mówiłeś, a czemu to zawdzięczam?- spytała ostrożnie.
- Chciałem ci dać możliwość odebrania rekompensaty za sakiewkę, ale widzę, że panienka się wycwaniła.
- Żebyś wiedział - spojrzała na niego z wyniosłością. - Normalnie bym odebrała to, co moje, chociażby to była sakiewka z kilkoma kamykami... Ale tym razem pozwolę sobie odpuścić.
- O - zdziwił się udawanie. - A to czemu?
- Za interesującą historię. Nawet, Kruku, jeśli była zmyślona. Jednooki Kruku z RilenFer - uśmiechnęła się.
Lakushi nawet nie był specjalnie zdziwiony, że wie, kim jest, choć z podziwem zauważył, iż nie przestaje go ta osoba zaskakiwać i intrygować. Z przyjemnością spędziłby z nią więcej czasu. Co w końcu ma do roboty jedna z najsławniejszych istot zajmujących się nie tym, w czym chciała go widzieć jego świętej pamięci matka? Oj tak, na pewno nie chciałaby zobaczyć, że jej ukochany syn, z którym wiązała nadzieje barda zostanie skrytobójcą, o którym mówi się tylko szeptem i ze strachem...
- To gdzie jedziemy?
- Słucham? Jakie my? – odezwała się zaskoczona. - Już się przywiązałeś do mojego towarzystwa? I skąd ta pewność, że chcę jechać z osobą, która nie waha się przy wbijaniu sztyletu w kogokolwiek? Wyglądam na samobójczynię?
Zaśmiał się tylko i powtórzył:
- To gdzie?
- Nie wiem.
- Szmaragdowe Pola.
Spojrzała na niego ze zdziwieniem.
- Czemu tam?
- Bo nigdy tam nie byłem... A podobno są piękne... - westchnął melancholijnie
Spojrzała na niego jeszcze bardziej zdziwiona tą odpowiedzią i nic nie powiedziała. Uśmiechnęła się tylko tajemniczo i pospieszyła konia po trakcie. Lakushi pojechał za nią.

Metis.


strony: [1] [2]
komentarz[9] |

Komentarze do "Pod Strąconą Koroną"



Musisz być zalogowany aby móc oceniać.


© 2000-2007 Elixir. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Designed by Kerm
Engine by Khazis Khull based on jPortal


   Sonda
   Czy ewolucja idzie w dobrym kierunku?
Jasne, tylko tak dalej.
Nie mam zdania.
Nie wszystko mi się podoba, ale
Nie widzę potrzeby.
To krok wstecz.
Musisz być zalogowany aby móc głosować.

   Top 10
   Bogowie greccy
   Fantasy jako ...
   Przeznaczenie
   Apokalipsa 20...
   Wilkołaki
   Legenda o kró...
   Bogowie grecc...
   Chupacabra
   Egipscy Bogow...
   Inspiracje ku...

   ShoutBox
Strona wygenerowana w 0.026608 sek. pg: