..:: ELIXIR | Gry Fabularne(RPG) | Gry Komputerowe(cRPG) | Fantastyka | Forum | Twoje Menu Ustawienia
   » Menu

   » Recenzje

   Szukaj
>NASZE STRONY
 MAIN
:: Strona Główna
:: Forum
:: Chat
:: Blogi

 GRY FABULARNE
:: Almanach RPG
:: Neuroshima
:: Hard HEX
:: Monastyr
:: Warhammer
:: Wampir
:: D&D
:: Cyberpunk2020
:: Earthdawn
:: Starwars
:: Arkona

 GRY cRPG
:: NWN
:: Baldurs Gate
:: Torment
:: Morrowind
:: Diablo

 FANTASTYKA
:: Literatura
:: Tolkien
:: Manga & Anime
:: Galeria

 PROJEKTY
:: Elcards
:: Chicago

   Statystyki
userzy w serwisie:
gości w serwisie: 0

Ekspedycja



-------
Dzień pierwszy
14 marca Anno Inversae 174
-------

„ W owych dniach, kiedy ludzie rozmnożyli się, urodziły im się piękne córki, a synowie nieba, aniołowie, ujrzeli je i ich zapragnęli. Jeden drugiemu rzekł: ‘Chodźmy, wybierzmy sobie żony z córek ludzkich i płódźmy z nimi dzieci’. Lecz ten, który im przywodził, powiedział do nich: ‘Obawiam się, że może nie zechcecie tego uczynić i tylko ja sam poniosę karę za ten wielki grzech’. Zaś ci, odpowiadając mu rzekli: ‘Przysięgnijmy wszyscy i zwiążmy się klątwami, że nie zmienimy tego planu, ale doprowadzimy zamiar do skutku’. Wtedy wszyscy wraz przysięgli, związując się wzajemnie przekleństwami... „
(Księga Henocha; 6, 1-5.)


Wokół panowała cisza. Bezduszny, czarny, gęsty bezdźwięk wlewający się do pomieszczenia niczym ocean smoły. Na wschodzie płonęła ciemnobrunatna łuna wschodzącego dnia. Wszystko to składało się na niepokój strażnika wyprawy.
Gabriel odbezpieczył broń i wymierzył przez okno. Szukając celów, powolnym ruchem skanował całą okolicę celownikiem karabinu. Był moment, gdy kraniec lufy zabłysnął w czerwonej poświacie wschodzącego dnia – łowca zaklął w duchu. Jego kamraci, niczego nieświadomi, spali głębokim snem w kątach pomieszczenia. Nie oglądając się na nich, odruchowo poprawił zasłonę na twarzy i zacisnął zęby. Słońce niemal całe wyszło już ponad linię horyzontu. Szkarłatne światło zalewające ulice Miasta Bogów nie sprzyjało polowaniu. Ale wszak tym razem nie były to łowy. To była walka o przetrwanie, o być albo nie być całej Kolonii. Bitwa o istnienie gatunku ludzkiego. Nawet, gdyby teraz pod oknem pojawił się jakiś pomniejszy demon, zbłąkany sługa czy dezerter Legionu, bałby się wystrzelić choćby jedną kulę z magazynka Puryfikatora. Rozkazy były jasne, to samo podpowiadał rozsądek – pod żadnym pozorem nie ujawniać swojej pozycji, póki drużyna nie znajdzie się pod bezpośrednim zagrożeniem… I tak dalej, i tak dalej... relikty biurokracji – tak zawsze twierdził Gabriel – ujmują wszystko w tysiące niepotrzebnych słów. Mimo totalnego upadku przetrwała odwieczna ludzka hipokryzja.
Cienie przy zachodnim krańcu budynku drgnęły. Płynnym ruchem natychmiast skierował w tamtą stronę nekrowizyjną lunetę sprzężoną z maszyną zagłady. A jednak coś wywęszyło ich obecność. Z tej wysokości łowca nie mógł dokładnie rozpoznać istoty, ale bez wątpienia TO się ruszało… Pełzało raczej, a NV wskazywała na obecność wybryku. Gabriel powstrzymał nieodpartą chęć nabicia stworzenia kilogramem ołowiu. Powoli przesunął się z niepewnej pozycji, kryjąc w cieniu pomieszczenia. Szturchnięciem obudził swoich towarzyszy.
- Co znoooo… - Dłoń Gabriela opadła na usta Connora, przerywając jego zwyczajowe poranne jęki.
- Cisza. Już tutaj są. – oczy kompana rozszerzyły się, widać było, że słowa zrobiły na nim odpowiednie wrażenie.
- Ilu? Zdołamy się przebić?
- He, he, he, jeden wybryk. Najprawdopodobniej dezerter lub banita, ale wygląda na to, że nas wyczuł.
- Jaki?
- Na pewno nie pomiot, ani eteryk. Jakieś nowe diabelstwo. Nie widziałem dobrze w ciemności.
- Z takimi ślepiami? – z szyderczym wyrazem na twarzy wskazał na ognistoczerwone oczy Gabriela, pozostałość po jego demonicznej przeszłości – Dobra. Jakie rozkazy kapitanie?
- Zgarniamy go po cichu. Aine, Kenneth, ubezpieczajcie nas z tyłu. A ty weź ze sobą Śmierciośpiew.
- Przecież mówiłeś, że nie eteryk.
- Bogowie jedni wiedzą, co to kurewstwo potrafi. Ale dla pewności wolę mieć kawałek żelaza za sobą, kiedy będzie odgryzało mi głowę.
- Idziemy od frontu?
- Oszalałeś? Chcesz mieć dzisiaj na karku doborowy oddział wyjców? - rozpłaszczył się gdzieś przy rogu - Przejdziemy zaułkiem.
Connor wyciągnął broń spod poduszki. Gabriel miał już okazję dokładniej przyjrzeć się mieczowi. Jednosieczna, lekko zakrzywiona przy sztychu głownia, mistrzowsko wręcz obrobiona, lśniła niczym lustra bogów. Niewielki jelec szczerzył się jak kły likantropa, a na mahoniowej rękojeści, skrywającej w sobie miotacz srebrnych kolców, widać było nacięcia. Dwadzieścia sześć – dwieście sześćdziesiąt martwych demonów. W tym czterdzieści osiem eteryków, czym zwykł chwalić się mistrz ostrza. Co prawda Gabriel miał ich na swoim koncie kilkakrotnie więcej, ale nie obnosił się z tym publicznie. Mimo to nie krył swojego podziwu zarówno do miecza, jak i do samego Connora. W końcu niewielu było w Kolonii ludzi, potrafiących w otwartym starciu odbić salwę karabinową całego oddziału pomiotu, a potem wyrżnąć go bez jednej rany.
Z zadumy wyrwała go Aine, stojąca już przy drzwiach z naciągniętą kuszą w rękach.
- Chodźmy już. Zróbmy co trzeba, zanim się rozmyśli i samo złoży nam wizytę. Warto zaserwować cholerze odpowiedni komitet powitalny.
Powoli zeszli po schodach w dół. Przedtem dostali się tu co prawda za pomocą jakiejś maszyny, przenoszącej ludzi pomiędzy piętrami, lecz teraz woleli nie ryzykować hałasu. Gabriel przeklinał bezmyślność Kennetha, który po odkryciu kolejnej zabawki bogów nie poprzestał, póki nie zwiedził wszystkich kondygnacji, jeżdżąc dźwigiem w dół i w górę. Budynek był w miarę czysty, nie było widać świeżych oznak Profanacji. Niewątpliwie Legion był i tutaj. Ba! On dotarł wszędzie! – wskazywały na to ślady na parterze. Szczególnie wymowne były dwa kościotrupy i bluźnierstwa wypisane sczerniałą już krwią na ścianach.
Drużyna dotarła wreszcie do bocznego wyjścia. „Awaryjnego”, cokolwiek by to nie znaczyło w dawnym języku bogów. Connor spojrzał pytającym wzrokiem na łowcę.
- W jakim szyku?
- Szeregiem, przy ścianie. Ja idę pierwszy, potem ty, Aine i Kenneth. Gdy wystrzelę, poślecie swoje salwy natychmiast za moją. Connor, ty przy moich plecach. Jak nie pomoże, to skończysz sprawę cięciem.
Wyszli, przesuwając się w cieniu budynku. Po kilku chwilach zauważyli istotę. Najprawdopodobniej wyczuwając ciepło ich ciał przesuwała się powoli w stronę wyjścia.
- Amorficzny, może nawet polimorf. Cholernie groźna bestia, chociaż niewielki okaz. – odezwała się głosem fachowca Aine - Wstrzymajcie oddech, może iść na gazy, a to ją zdezorientuje. Będzie w każdym razie gorąco.
Nie zastanawiając się długo nad istotą wybryku, Gabriel wystrzelił z Puryfikatora rdzeniowym wprost w coś, co wyglądało na głowę potwora. Chociaż równie dobrze mogło być jego dupą. Gdy czarne ciało sprężyło się w formę sześcionogiego tygrysa i rzuciło się na łowcę stwierdził, że druga z koncepcji była jednak bardziej prawdopodobna. Szybki unik uratował go od uderzenia, lecz stojący za nim Connor nie miał już tyle szczęścia. Cienista masa uderzyła go prosto w klatkę piersiową, błysnęły zmorfowane w ułamku sekundy kły. Impet uderzenia był jednak na tyle wielki, że wybryk przetoczył się po upadającym mistrzu miecza, a gdy spadał na grunt zaułka, w jego brzuchu - a może to nie był brzuch - ziały już dwie rany cięte. Salwa Kennetha nie zrobiła na potworze większego wrażenia, ale srebrna strzała Aine uderzyła go prosto w – chyba - paszczę. Bestia zawyła przeraźliwie, zmuszając Gabriela do odruchowego zakrycia obojga uszu, i upadła w błoto. Connor dokończył dzieła, sprawnie oddzielając właściwą tym razem głowę od ciała. Drużyna sapnęła, łapiąc oddech.
- I tak poszło sprawniej niż myślałam…
- Sprawniej? Kurwa mać, po takiej symfonii zapewne obudziliśmy samego Czerwonego Lorda, a pięć najbliższych garnizonów biegnie tutaj, by sprawdzić, cóż to za orkiestra. Sugeruję spierdalać. – Odezwał się niespodziewanie rozsądnie Kenneth, wiążąc buty – W tamtych pomieszczeniach widziałem kilka ładnych maszyn, prawie nietkniętych. Może zrobimy wreszcie jakiś użytek z tego, że wyznaczono mnie do tej cholernej ekspedycji?
- Strzelaj, Ken. Gdzie się wycofujemy?
- Poza Miasto Bogów. Ze szczytu widziałem na zachodzie całkiem przytulną dzielnicę, daleko od posterunków. Można tam przeczekać dzień, dwa, zanim ruszymy na równinę.
„Prawie nietknięte” motocykle były w istocie pordzewiałą kupą złomu, ale o dziwo zapaliły. Cztery silniki chórem zaśpiewały warkoczący hymn na cześć uciekającej drużyny. Gabriel po raz pierwszy poczuł przypływ sympatii dla umiejętności Kennetha. Wrota rozwarły się i cztery pociski pomknęły ulicą, uciekając przed wznoszącym się wciąż, niepokojąco wielkim szkarłatnym słońcem.

-------
Noc pierwsza
-------

Wraz z oddalaniem się od Kolonii i Miasta Bogów światło słońca traciło czerwoną barwę, powoli przechodząc przez brudnożółte i fioletowe odcienie, póki nie zaczął przebijać się przez nie błękit. Kiedy Kenneth i Aine, po raz pierwszy ujrzeli czyste niebo, nie kryli podziwu.
- Piękne.
- Piękne? Olśniewające! Nigdy nie spodziewałam się, że kiedykolwiek dotrę tak daleko… tak daleko od naszych domów – w oczach Aine pojawiły się łzy. Gabriel leżał kilka metrów dalej, wpatrując się przez szklany dach budynku w niebo. Obok, w zasięgu ręki, leżał jego nieodłączny Puryfikator – broń pochodząca ponoć jeszcze z wojny bóstw. Dziś na świecie nie istnieli rzemieślnicy potrafiący stworzyć tak doskonałe przedmioty.
- W istocie. Od kiedy jestem… jednym z was, nigdy nie przekroczyłem granic Miasta. Ale na widok nieba powróciła we mnie nadzieja na powodzenie misji. Nikła nadzieja.
-Gabriel..?
-Aha?
-W Kolonii też utrzymaliście błękit… do tamtego dnia?
Łowca westchnął. Oboje z nich byli mieszkańcami Daine, najbardziej oddalonej od centrum ludzkiej enklawy osadzie. Osadzie, która umożliwiała przetrwanie w Kolonii.
- Tak było. Wam też zapadło to głęboko w pamięć. Niebo nad naszymi domami było czyste, dopóki… - urwał na chwilę i rozpoczął opowieść. Ciemność zapadała nad głowami wybranych ekspedycji.
***
Święto Letniego Przesilenia, jak każdego roku, tak i AI 171 obchodzone było w enklawach z największym przepychem na jaki było stać przywódców Kolonii. Tym razem rola gospodarza przypadła Daine. Podróż z centrum poprzez niepewny obszar ruin była na tyle niebezpieczna, że stamtąd przybyła jedynie nieliczna delegacja Patriarchy, na czele z dwoma synami przywódcy, rodzonym, Dunheimem i przybranym, Gabrielem. Wraz z mieszkańcami osady i pielgrzymami z najdalszych zakątków enklawy kapłani rozpoczęli rytuały rozpoczynające celebrację święta. Światła na ulicach jaśniały, szybko jednak zostały przyćmione blaskiem wielkiego ogniska rozpalonego na placu między dwoma największymi budynkami. Po zwyczajowych modlitwach i prośbach do Istoty Wyższej o powrót Bogów, ponowne nadejście Zbawiciela i zwycięstwo światła przyszła pora na uczty, rozmowy i spotkania. Przyjemne i nieprzyjemne. Tych drugich było więcej. Przynajmniej dla mnie.
Nie było żadną tajemnicą, że władze poszczególnych dystryktów Kolonii nigdy nie pogodziły się z przygarnięciem przez patriarchę niewiadomego pochodzenia włóczęgi z krwią demonów płynącą w żyłach. Mimo, że nic nie wskazywało na to, by Gabriel był sługą Legionu, a wręcz przeciwnie – „przejawiał ogromny talent posługiwania się bronią Bogów i szybko, pod okiem najwybitniejszych mistrzów walki doskonalił się w tej sztuce, gromiąc w drodze do perfekcji setki demonicznych żołdaków”. Wielu spośród zarządców wciąż patrzyło na niego krzywym wzrokiem, wymieniając między sobą kąśliwe komentarze. Tym razem nie było inaczej. Nim zdążyłem ukryć się w tłumie, podszedł do mnie mężczyzna, w którym poznałem Sameda ap Vakhasa, burmistrza Daine.
- Witaj, Gabrielu. Mam nadzieję że nasze światła nie rażą twoich cudownych oczu. Miło mi spotkać kogoś tak, hm… wyjątkowego.
- Zapewniam pana, że cała przyjemność po mojej stronie.
- A więc twój… ojciec wyznaczył nareszcie posiłki do ochrony granic naszych osad? Cóż, lepiej późno niż wcale, ale wiedziałem, że w końcu przemówi do niego głos rozsądku – widać wiedział dużo, także to, że ze wszystkich sił usiłowałem przekonać patriarchę o samowystarczalności militarnej Daine – cóż, demonów wokół coraz więcej, ale… Hmm, nie będę wypowiadał się na ten temat, to wszak twoja specjalność… - Spojrzał na moją twarz, próbując dojrzeć oznaki gniewu. Rozczarował się. – Wybacz, że poświęcam ci tak mało czasu, ale mam kilka nie cierpiących zwłoki spraw do przedyskutowania z twoim bratem.
- Żegnam.
Może liczył na to, że uda mu się wyprowadzić mnie z równowagi. Owszem, ja i Dunheim nigdy za sobą nie przepadaliśmy, głównie za sprawą tego, że ojciec darzył mnie większym zaufaniem. Ja z kolei zwykłem ignorować niezbyt odpowiedzialne zachowanie brata. Mimo wszystko nie miałem chęci na kolejne przyjemne konwersacje, dlatego odszedłem ku grupie młodych strażników, świętujących swoje mianowanie.
***
-Miałem nadzieję odnaleźć wśród nich jakąś bratnią duszę. – tutaj uśmiechnął się – Resztę historii znacie.
***
Gabriel odszedł ku grupie młodych strażników, świętujących swoje mianowanie, taksowany wzrokiem przez oligarchów z Dunheimem Morgainem na czele. Po drodze dorwał kufel zimnego, złotego piwa. W lepszym humorze, z uśmiechem na twarzy ruszył dalej. – W taką noc wszystko wygląda niemal jak przed Upadkiem – pomyślał. W połowie drogi do loży coś wytrąciło mu kufel z rąk, a drobiny szkła rozsypały się na bruku placu. Spojrzał w bok i ujrzał czerwieniącą się już młodą dziewczynę średniego wzrostu, o pięknych, kasztanowych włosach i ciemnych oczach.
- Przepraszam cię, nie… - osłupiała na widok twarzy Gabriela – ty jesteś Gabriel Morgaine? To znaczy… - zmieszała się wyraźnie. Łowca roześmiał się perliście.
- Sss – przyłożył palec do ust - Nie wierz we wszystko, co o mnie mówią. Mógłbym na chwilę wmieszać się w wasze towarzystwo? Nie mam sił na następne… - wymownym gestem zagryzł wargę i wskazał kciukiem przez ramię na grupę przywódców Kolonii. Oczy dziewczyny rozszerzyły się widocznie, jakby z przerażenia samą propozycją. Machnęła ręką w stronę graduatów. – Tylko bez ceremoniału! Proszę!
- Eee.. pewnie! Możesz mnie nazywać Aine. Chodź za mną, przedstawię cię innym mianowanym…
Niemal biegiem ruszyła przez tłum. Gabriel nie chcąc wzbudzać zainteresowania szedł powoli, chwilami tracąc ją z oczu. Gdy dobiegła do loży, zauważył, jak mówi coś do innych rekrutów. Z ruchu ust wyczytał wyraźnie tylko „To on” i „Gabriel Morgaine”. Uśmiechnął się, ale jednocześnie spochmurniał nieco, widząc, jakie zainteresowanie wzbudziła jego obecność. Dziewczyna wskazała go palcem, i wystawiła język w stronę jednego z kompanów. Ruszył szybciej, mając gorącą nadzieję, że z w towarzystwie mianowanych poczuje się bardziej swojo. Aine, niczym herold oznajmiła jego nadejście.
- Gabriel Morgaine. A to Jamed, Roran, Lia i Thetos.
Gdy tylko młodzi strażnicy przyzwyczaili się do obecności Łowcy, dowiedział się od nich tego, czego nie mógłby usłyszeć, pozostając w zamkniętym kręgu oligarchów, którymi pogardzał. Nie minęła godzina, a zaczęli już opowiadać Gabrielowi anegdoty i facecje zapożyczone z miejscowego folkloru. Potrwałoby to zapewne dłużej, gdyby łowca nie poczuł w pewnym momencie obecności… kogoś, kogo nie powinno tutaj być. Popatrzył na twarze mianowanych, jednak nie dostrzegł, by ktokolwiek inny zauważył drgnięcie aury.
- …wtedy wyszedł na balkon, a Dainty na to: „ani na to pora, ani na to czas!” – Rozległ się głośny śmiech, ale natychmiast ścichł, gdy wszyscy zauważyli wyraz twarzy Gabriela.
- Coś jest… zachwiane… mam złe przeczucie…
Zerwał się z siedzenia i szybkim krokiem opuścił lożę. Zdążył tylko usłyszeć głos Thetosa.
- Powiedziałem coś nie tak?
Łowca, lawirując wśród tłumu wyszedł poza świąteczny plac. Chciał zaczerpnąć świeżego powietrza i upewnić się, że to co przed chwilą poczuł było tylko złudzeniem. Skoro nikt nie drgnął nawet, czy mogła być to oznaka obecności demona? Gabriel mocno w to powątpiewał. Mimo to – ostrożności nigdy nie za wiele. Cisza, która panowała w granicach enklawy, wśród umocnień i wież wybudowanych jeszcze w czasie Wojny, w porównaniu z gwarem placu zdawała się dzwonić w uszach. Wydawałoby się, że nic się nie stało…
Błędnie. Po kilku chwilach niepokój powrócił. Coś było w pobliżu – tym razem czuł to wyraźnie. Nawet to słyszał. Nie miał przy sobie Puryfikatora, więc odbezpieczył krótki karabinek promieniowy. Rękojeść już po kilku sekundach idealnie dopasowała się do dłoni Gabriela. Podszedł ku skrajowi pobliskiego budynku, a jego kroki były niemalże niesłyszalne. Spojrzał zza węgła i ujrzał to, czego najbardziej się obawiał.
W zaułku rozmawiało szeptem dwóch ludzi. Pierwszy był jednym z mieszkańców Daine, łowca widział go wcześniej w loży oligarchów. Drugi… za drugim stało dwóch eteryków z bronią przygotowaną do strzału. Gabriel nie wierzył swoim oczom. CZŁOWIEK na usługach Czerwonego Lorda?
- Jestem pewien, nikt się niczego nie spodziewa, przekonałem Sameda by opuścił warty. Dezaktywowałem kamienie. Jeśli uderzycie teraz, rozetrzecie ich w pył.
- Oby to, co mówisz było prawdą, Faelu. Mistrzowi znudził się już ten eksperyment z Enklawą, chce skończyć sprawę jak najszybciej. Tymczasem ma inne rzeczy na głowie. Masz ze sobą kryształy?
- Tak, oto one…
- Czekałem na tą chwilę od wielu lat.... Od wielu lat nie miałem okazji zmiażdżyć miasta buntowników, hehe... Ach, byłbym zapomniał. Czy ON tam jest?
- Tak, tutaj, nie musisz nawet długo szukać.
- Czerwony Pan życzy sobie, bym zabrał GO ze sobą. Żywego i nietkniętego.
- Będzie jak sobie życzysz, mathe.
Gabriel poczuł, jak serce podskakuje mu do gardła. Za ludźmi stała armia. Co najmniej pięć dywizji Legionu. Kolonia nigdy nie przetrwała tak wielkiego ataku. Bezszelestnie wycofał się z powrotem w obręb murów Daine. Niczego nieświadomi, uczestnicy festynu wciąż tańczyli, śpiewali, jedli, pili i gzili się w niewiadomych miejscach. Łowca ruszył biegiem w stronę loży. Gdy wpadł na nowo mianowanych, ci widząc, co się święci, wyciągnęli broń i przyjęli pozycję w etykiecie strażników oznaczającą „czekam na rozkazy”.
- Czeka nas bitwa. Pod miastem zgromadził się Legion. Nie pytajcie się o nic. Thetos, bierz jakiś pojazd i jedź natychmiast do Kolonii, niech zmobilizują wszystkie dostępne siły i ruszą nam na odsiecz. Lia, biegnij do głównego kapłana i każ dać wszelką dostępną moc na osłony. Kryształy już nie chronią waszej osady. Aine, Roran, musicie postawić na nogi wszystkich strażników, łowców i rezerwę militarną Daine. Bez wyjątku. Jamed, idź zaszyj się gdzieś w pobliże zachodniego muru, gdyby ruszył się wcześniej, masz wrócić i ostrzec ludzi na placu. Wykonać!
Nie dbając już o pozory, pobiegł w kierunku swojego brata.
- Dunheim, legion zaatakuje miasto za kilka minut. Samedzie, zmuszony jestem przejąć chwilowo władzę w osadzie.
- Przejąć władzę ale…? – Osłupiały burmistrz nie wiedział chyba, co mówi.
- Na niedługo. Bo nie sądzę, żeby Daine ISTNIAŁO jeszcze dłużej niż kilka godzin. Ewakuujcie ludność, powstrzymajcie panikę. Opróżnijcie zapasy, wszystko wraca do Kolonii, razem z reliktami, żywnością, wodą, pojazdami. Mobilizujcie wszystko, co macie dostępne. Jak najszybciej obsadzić mury i wieżę. Wyposażcie kogo się da w broń, tych, którzy uciekają także. Wysłałem już po odsiecz z wnętrza Enklawy. Oczyścić drogę na południe. Natychmiast wysłać pierwsze transporty ludności. Zdrajcą jest ktoś, zwany Faelem. To będzie długa
noc… - mówił już raczej do samego siebie
Kilka kolejnych minut zdawało się łowcy najdłuższymi chwilami jego życia. O dziwo, panikę udało się w miarę możliwości powstrzymać. Ludność powoli zaczęła opuszczać plac, kierując się ku drodze łączącej Daine z Kolonią. Wysłany zwiad upewnił się, że Legion nie odciął mieszkańcom możliwości ucieczki. Dowódca demonów zapewne liczył na jedno miażdżące uderzenie. I tak by się stało, gdyby nikt nie zdołał ostrzec osady. Co najwyżej godzinna rzeź. A potem upadek, armie idące na pozostałe osady śpiącej i nieświadomej niczego Enklawy…
Gabriel otrząsnął się z ponurych myśli. Na placu zebrała się już rezerwa militarna i strażnicy. Razem z Dunheimem dobył broni i ruszył na podest przed wygaszonym już ogniskiem.
- Wolni ludzie!
Trzy tysiące gardeł krzyknęło, słysząc głos łowcy.
- Za murami osady sześćdziesiąt tysięcy demonów szykuje się właśnie, by zmieść Kolonię z powierzchni ziemi! – Krzyki ucichły – Ale my jesteśmy powiernikami Bogów! Mimo, że Zagłada, kończąc wojnę, miała zniszczyć wszystkie istoty gatunku ludzkiego, my przetrwaliśmy! Jesteśmy teraz tutaj i pozostaniemy! Trzeba więcej, niż miliony diabelskiego pomiotu, by wykorzenić światło ze świętej ziemi!
Krzyk.
- Tak, to miasto jest już stracone. Ale pamiętajcie, Kolonia nie upadnie nigdy! Chodźcie za mną! Pomścijmy dziś Daine! Na waszych rękach spoczywa los mieszkańców, którzy właśnie teraz ewakuują się na południe!
Krzyk
- Jesteśmy wojownikami natchnionymi (Achaja...!!!!!!)! Pomiot legionu to bezduszne bestie! Demony nie mogą wiedzieć, za co umierają. Pokażmy im, jaka drzemie w nas potęga! Czy wiecie, za co walczycie, bracia? – Dunheim.
Krzyk. Potężne „tak”. Na sam ten głos armie Legionu powinny uciec poza Miasto Bogów.
- Pomścimy to, co dziś zostanie utracone! Ci, którzy zginą dzisiaj gromiąc sługi Czerwonego, okryją się nieśmiertelną chwałą, na wieki! Wierzymy w zwycięstwo! I zwyciężymy! – Łowca ryknął, lecz jego głos utonął w morzu innych.
Gabriel do Dunheima.
- Dobrze się spisałeś.
- Nie myśl, że ci uwierzę. To tobie wierzy Enklawa. Czas, byśmy znów wspólnie dobyli broni. Wezwij swoich.
- Strażnicy! Do mnie! Musimy powstrzymać pierwsze natarcie!
Wojownicy zajęli swoje pozycje. Mur i wieże, wyposażone w reliktyczne miotacze promieni, zostały obsadzone w kilka chwil. Kolejną minutę wszyscy pozostali w ciszy. Ale mowa Gabriela wywarła odpowiednie wrażenie. Strach w sercach żołnierzy ustąpił miejsca wściekłej żądzy walki. Niczego nie można było porównać w tej chwili do nienawiści do Legionu mieszkańców Daine. Cisza, nerwowe oddechy, szybkie bicie tysiąca serc. Nieodczuwalne dla zwykłego człowieka. Ale dla Gabriela – owszem.
A potem się zaczęło.
Dwa działa wystrzeliły jednocześnie srebrno-niebieskimi promieniami, rozrywając ciszę i rozświetlając mrok. W rozbłysku wojownicy ujrzeli pierwszą linię szturmującego pomiotu.
- Chcą nas wypróbować. Oszczędzać działa, piekło jeszcze się nie zaczęło. Szermierze, dwa kroki w tył. Rezerwa, oskrzydlić nas i osłaniać ogniem. Aktywować NV! Łowcy, na mój rozkaz… SALWA!
Srebrny smok o setce pazurów przemówił. Za nim poszła w ślad reszta sił Daine. Pierwsza linia pomiotu załamała się pod gradem kul. Miotacze przemówiły ponownie, kosząc gromadę demonów palącym światłem. Uderzenie topniało niczym sopel lodu wrzucony między rozżarzone węgle. Zza pierwszych szeregów poczęło jednak wyłaniać się coraz więcej wrogów. Krocząc po trupach swych kamratów doszli na odległość, z której mogli oddać pierwsze strzały. Broń legionu, mimo że skuteczniejsza, nie była tak dalekosiężna jak karabiny produkowane w Enklawie. Pierwsza salwa demonów nie zebrała wielkiego żniwa. Część pocisków ugrzęzła w aurach łowców, część zdołali odbić mistrzowie miecza, część poleciała diabli wiedzą gdzie. Mimo to, kilka odnalazło i raniło swój cel. Z wielkimi stratami, Legion nadal parł naprzód, a kolejni żołnierze i rekruci Dainczyków padali ranni lub martwi. Gabriel nie przeceniał umiejętności przywódczych człowieka, który dowodził armią demonów. Jako jeden z niewielu wiedział, że to dopiero zaledwie patrol, podczas gdy większość wiwatowała, widząc jak łatwo udaje im się powstrzymać hordy pomiotu.
- Szermierze, infiltracja! Łowcy, pozycje przy murach! Zaraz przerwą natarcie!
Nie mylił się zbytnio. Fala załamała się po kilku chwilach, a rzeka pomiotu przestała wzbierać. Teraz przed armią Gabriela piętrzyła się góra czerwonych ciał, a czarna krew zupełnie niemetaforycznie płynęła ulicą. Po chwili krótkiej ciszy żołnierze i strażnicy wznieśli triumfalny okrzyk. Łowca nie mógł pozwolić, by szyk stracił zdolność bojową przed decydującym starciem.
- Tak! Pokazaliśmy im, jak walczą prawdziwi obrońcy światła! Ale pozostańcie przygotowani, ludzie! To dopiero początek. Teraz dopiero Legion pokaże nam, na co go stać.
Spokój i cisza na polu walki coraz bardziej niepokoiły Gabriela. Dopóki nie usłyszał dźwięku, który wszystko wyjaśnił. Szelest skrzydeł. Wiwerny.
- Działa w góóóórę! Strzelać bez rozkazu!
Tym razem straty Daińczyków były spore. Mimo promieni młócących niebo niczym miecze, żołnierze ginęli, rozszarpywani szponami skrzydlatych demonów. Nim impet ataku opadł, na oddział broniący murów Daine padło nowe zagrożenie. Ci, którzy rozeznali się w otoczeniu zdążyli to zauważyć.
Od strony drugiego zaułka prosto w ich stronę ruszyły pułki elitarne. Pomiot, pędzony w charakterze żywej tarczy miał tylko osłonić cienie, wyjców i eteryków przed bezpośrednim ogniem łowców, posiadających amunicję zdolną ich zranić.
- Prawe skrzydło, wycofać się i rozłożyć wachlarzem! Szermierze, linia! Działa, wymieść pomiot sprzed luf! SALWA!
Zaledwie kilka demonów padło lub rozwiało się na wietrze. Reszta uderzyła wprost na formację Gabriela. Impet ataku cisnął mistrzów miecza i strażników w tył. Na linii starcia rozpętało się istne piekło – dźwięk metalu uderzającego o metal niemal ogłuszył łowcę. On sam, bez dłuższego zastanowienia rzucił się w wir walki. Pierwszym dwóm cieniom, które napotkał, wpakował kule między oczy. Idąca ramię w ramię z nim Aine załatwiła trzeciego strzałem z miotacza. Stojący za ich linią żołnierze musieli podzielić swe siły, by jednocześnie wspierać strażników, dobijać resztki wiwern i powstrzymywać nową falę pomiotu, sypiącą się główną ulicą. Krew. Cięcie, strzał, blok i krew. Odór palonego strumieniem światła ciała przepełnił powietrze. Formacja strażników wbiła się w elitarną dywizję legionu niczym ostrze sztyletu. Gabriel zdążył dostrzec przewagę, którą w tej chwili uzyskał. Wraz z kilkoma najlepszymi łowcami przebił się na tyły wrogiej jednostki.
- Oskrzydlić i dobić!
Coś jednak spowodowało, że odwrócił uwagę od bitwy za jego plecami. Wprost przed nim, na zrujnowanym placu stało dwóch ludzi. W rękach trzymali czerwone miecze, płonące jakimś diabelskim sposobem od wewnątrz. Wokół siebie zgromadzili kilkunastu eteryków. Z ust pierwszego dobiegł szyderczy, ale niezaprzeczalnie ludzki głos.
- Jeszcze nie czas.
Formacja rozpierzchła się, ludzie znikli, a demony ruszyły wprost na Gabriela. Przeciwnik robił dokładnie to, co przed chwilą chciał zrobić sam łowca – ująć strażników w szczęki dywizji z obu stron. Od strony frontu dobiegł krzyk. Gabriel nie słysząc słów, wydał rozkaz swoim podkomendnym. „Jeszcze nie czas”… co on, do cholery mógł mieć na myśli?...
- Infiltracja! Pełne NV, wstecz, przebijamy się do frontu!
Formacja daińczyków wgryzła się na powrót w szyk demonów. Strażnicy siekli niczym diabły wcielone, cienie i wyjce jeden po drugim desumonizowały się rozwiewając swą ektoplazmę w cieniach budynków. Lecz mimo to często słychać było krzyk, któryś z łowców upadał, ugodzony kulą lub tknięty śmiertelnym oddechem. Trwało to jeszcze kilka chwil, nim udało im się dotrzeć do frontu, wzbudzając przerażenie w szturmującej linii elitarnego pułku Legionu. Gabriel przebiegł przez strefę ognia, unikając strumieni światła z miotaczy i co najmniej sześciu śmiertelnych strzałów z obu stron. Widział niepewne twarze żołnierzy, wśród których stał człowiek otoczony przez grupkę oficerów, wydających rozpaczliwe rozkazy. Dainczycy odsunęli się, torując mu drogę. Gdy tylko zbliżył się do człowieka, ten krzyknął.
- Dostali się… wyłamali północną bramę, właśnie docierają do centrum miasta… Wycofujcie się, to ostatnie chwile nim odetną nam drogę do Kolonii.
Wiadomość nie wywarła na Gabrielu większego wrażenia. Ich zadaniem było jedynie opóźnić marsz legionu i dać mieszkańcom osady czas na ucieczkę. Osada upadła, była już tylko kolejną dzielnicą ruin. Nadszedł czas, by armia łowcy stała się ariergardą wielkiego eksodusu Daine.
- Do bram! Wszyscy do południowej bramy! Musimy chronić przemarsz! Biegiem!
Oddziały rezerwowe runęły za linię murów w bezładnym chaosie. Wojsko zawodowe utrzymało jaki taki porządek, wycofując się jednocześnie wciąż rażąc pomiot wylewający się z przeciwka. Strażnicy ochraniali wszystkich, walcząc wciąż w pierwszej linii. Twarda do tej pory jak stal linia daińczyków stałą się daniem na talerzu wysiłków. Gabriel zdwoił swe starania, kosząc strumienie pomiotu wdzierające się w tłum żołnierzy. Większość z nich zdołała już przedostać się przez bramę do miasta. Łowca modlił się w duchu, by w środku czekał Dunheim lub ktoś jego pokroju, zdolny choć po części zapanować nad uciekającą armią.
Kolejna fala uderzenia elitarnych jednostek Legionu niczym drapieżny ptak spadła na oddział strażników. Cięcie, krzyk. Wrzask. Trzy strzały, trzy śmierci. Gdy Gabriel otrząsnął się z pierwszego zaskoczenia, drużyna była już zepchnięta w zachodni zaułek. – „Jeszcze chwila, a stracą ostatnie szanse na dotarcie do przejścia!” Nie było czasu na manewry, teraz liczyło się tylko ocalenie jednostki.
- Do mnie! Wszyscy do mnie!
Strażnicy opamiętali się i ruszyli w stronę Gabriela, ze wszystkich stron szarpani przez połączone armie pomiotu i wyjców. Łowca rzucił swój miotacz i podniósł leżący na splamionej krwią ziemi karabin, należący wcześniej do któregoś z eteryków. Dotknął spustu, czując idealne wyważenie broni. Wycelował i wystrzelił. Pierwsza seria położyła całą linię pomiotu oddzielającą go od drużyny.
To nie była już bitwa, to było tętniące absolutnym chaosem pandemonium. Oddziały Gabriela wycofywały się przez bramę do środka miasta. Nawet promienie dział nie grzmiały już tak potężnie jak wcześniej. Odgłosy panujące wokół murów Daine cichły, niczym requiem dla ginącej osady. Ktoś strzelał, ktoś padał, ktoś umierał. Na oczach łowcy sześciu wyjców otoczyło i obaliło Jameda. Gabriel wrzasnął i rzucił się na oprawców. Dwie salwy karabinu położyły wszystkich. Aine, przebijając się przez oddział wroga dokończyła dzieła. Dla chłopca było już zbyt późno. Popatrzył się tylko w oczy Gabriela i strażniczki, zachrypiał i osunął się martwy na ziemię. Aine wypuściła miotacz z ręki. Upadła przed ciałem przyjaciela. „Człowiek staje się strażnikiem dopiero wtedy, gdy straci towarzysza w walce” – mawiał zwykle Morgaine. Teraz jednak ta myśl nie miała dostępu do jego umysłu. Dziewczyna klęczała jeszcze przez kilka chwil, nie zważając na sypiące się zewsząd kule demonów. Potem powoli podniosła głowę, odwróciła się i cofnęła odruchowo. Ujrzała coś, czego do tej pory nigdy nie widziała. Oczy Gabriela płonęły czystym blaskiem czerwonego ognia. Mogła domyślać się prawdy – szał skalanej krwi.
- Co ty…
Łowca nie zwrócił nawet uwagi na jej słowa. Wstał, mocniej ujął broń i z całym impetem, na jaki było go stać runął na szarżującą falę Legionu. Cały świat był zabijaniem. Nie było Daine, nie było ludzi, była tylko śmierć kolejnych demonów, rozgrzewająca do granic krew w żyłach Gabriela. W zamęcie zdołał dojrzeć jedynie twarz jednego z ludzi dowodzących szturmem. Gniew w sercu przelał się ostatecznie w fali furii. Zabić! Zabić! Zabić!!!...
- Gabriel!
Śmierć! Zabić! Zabić! Zmiażdżyć, rozbić, zdezintegrować!
- Gabriel!
Usta człowieka rozwierające się w kpiącym grymasie. Coraz bliżej… zabić!
- Na bogów, Gabrielu, co się z tobą dzieje! – Głos Rorana.
Łowca usłyszał. I zrozumiał. Cofnął się, wracając na front linii demonów. Zdążył ujrzeć zdumienie w oczach wroga. Furia powoli traciła na mocy, powracała zimna rozwaga wodza i wojownika.
- Ostatnie transporty wyruszają z osady. Legion jest już w Daine. Musimy natychmiast zawrócić do południowych bram! Tam giną ludzie!
Gabrielowi nie należało powtarzać tego drugi raz. Poderwał z ziemi zwłoki Jameda i ruszył biegiem ku centrum. Za nim podążyli ostatni ze strażników broniących linii murów. Minęła chwila, nim ścigani ogniem demonów dotarli do ariergardy transportów.
- Koniec…
Łowca obejrzał się, niepewny skąd pochodził głos.
- Connor?
- Ano. Straciliśmy Daine. Straciliśmy kryształy. Nasze maszyny przestały pracować, za kilka godzin stracimy więc niebo nad Kolonią.
- Zdołali wykraść kryształy? Ale jak?
- To Fael. Przeklętnik. Zdołał nam uciec, kiedy cienie wdarły się do ratusza.
- A więc to naprawdę koniec. Przerwali szturm?
- Na razie nic za nami nie idzie. Ale chyba zbierają siły. Nie wierzę, że odstąpią, nim wybiją tylu z nas, ilu zdołają. Póki nie przyjdzie odsiecz z wewnętrznych osad.
Nie mylił się zbytnio. W kilka minut później ujrzeli pierwsze falangi demonów wychodzące zza murów miasteczka. Za rzeką pomiotu kilka paskudztw nieokreślonego kształtu ciągnęło coś, co wyglądało na reliktyczne działa promieniowe Daine.
- Skurwysyny. Zdążyli rozmontować instalację.
- Jeśli dojdą na zasięg strzału, rozsmarują nas. Chyba, że…
- Nie dojdą.
- Nie bądź tego pewny. Gdy legion robi coś z pozoru bezsensownego, możesz być pewien, że mają jeszcze asa w rękawie. Ciekawym tylko, co tym razem.
- Nie ma…
-…czasu na dyskusję. Zbierz najlepszych ludzi, przejdziemy pod ukryciem. Zaatakujemy z zasadzki, z obu stron. Niszczymy oba działa i spieprzamy. Niech przygotują detonatory i termity.
Przejście w ochronnych aurach nie sprawiło grupce strażników najmniejszych problemów. Wciąż niewidoczni, ukryli się w zeschłych trawach po bokach drogi. Kolejne pułki demonów przetaczały się po czarnym kamieniu. Wkrótce nadjechały działa, na wozach, pchanych przez amorficzne twory, przybierające formę groteskowych olbrzymów.
- Na mój rozkaz…
Legion maszerował drogą.
- TERAZ!!!
Ładunki wyleciały w powietrze, by za chwilę opaść bezbłędnie na reliktyczną broń przejętą przez demony. Eksplozja wstrząsnęła powietrzem. Działa, kompletnie zniszczone, runęły na ziemię. Strażnicy wystrzelili jeszcze kilka razy, czyniąc zamęt w szeregach wroga i czekając na rozkaz dowódcy.
Gabriel tymczasem został schwytany w sieć.
Nie poczuł tego, póki nie odkrył, że nie może wydobyć głosu z krtani. Kątem (Końcem) oka dojrzał starych znajomych, wskazujących go sztychami mieczów i rozmawiających między sobą.
- Bierzemy go. Niech wam ręka nie drgnie, jeżeli cokolwiek mu się stanie, położymy głowy.
Kilkoro ludzi i część fantomu otoczyło łowcę. Strażnicy patrzyli bezradnie, nie śmiąc zawrócić w stronę kolumny uciekinierów. Ostatkiem sił, Gabriel zerwał wiążącą go siłę i krzyknął.
- Uciekajcie stąd, głupcy!
- Zerwałeś barierę! Ha! Może nareszcie znaleźliśmy kogoś wartościowego wśród tego śmiecia! Zostawcie go mi!
- Kim jesteś?
- Tym, kim TY powinieneś być. I zostaniesz, w swoim czasie. To nieuniknione.
Cięcie było tak gwałtowne, że normalny człowiek byłby w częściach nim cokolwiek by zauważył. Gabriel zdążył zauważyć, usunąć się i samemu oddać strzał. Bezbłędnie wymierzony. Jak można było się spodziewać, pocisk nie trafił w cel.
- Nic nie jest nieuniknione, zdrajco.
- Zdrajco? Ha! Czuję się zaszczycony słysząc to z ust takiego arcyzdrajcy jak ty, Ramielu.
- On wie coś o mojej przeszłości… - przemknęło przez głowę łowcy. Nie dał się jednak wybić z formuły walki – Nie jestem już tym, kogo we mnie widzicie.
- Przypomnisz to sobie. A tymczasem… spójrz na to ostrze. Zaklęte rękami mojego mistrza. Mogę cię pokroić na kawałki tak, że nic nie poczujesz, przewieźć je na wozie, a w Pałacu poskładamy cię tak, że nie zostanie ani draśnięcie.
- Możesz próbować. Twój wybór.
- Ho! Ptaszek jeszcze się rzuca! Zmysły cię opuściły, czy jesteś na tyle głupi by wierzyć w swoje szanse?
- Mam nad tobą przewagę.
- O!
- Postaram się nie oszczędzić ci tej przyjemności.
- O!
- Przynajmniej poczujesz, gdy zacznę cię kroić.
Przez oko sługusa Lorda przemknął błysk. Stali tak jeszcze przez chwilę mierząc się wzrokiem. Czerwony odwrócił się pierwszy. Gabriel zdążył wybadać słabe punkty przeciwnika. Zwarcie, przejścia i niskie ciosy. Nie chciał bezradnie czekać na śmierć swoich towarzyszy.
- Zatańczmy więc.
Niedostrzegalnym dla oka ruchem ręki poderwał karabinek i wymierzył go prosto w serce zdrajcy. Pocisk przeszył ciało człowieka na wylot, ale jama zasklepiła się natychmiast. Był tego niemalże pewien, lecz strzał odniósł zamierzony skutek. Przeciwnik stracił pewność siebie. Ciosy które zadawał, były chaotyczne i źle wymierzone, lecz znacznie szybsze niż uderzenia któregokolwiek z jego strażników. Szkoła demonów – pomyślał. Pochylił się, unikając szerokiego cięcia i wystrzelił kilka razy. Czerwony odskoczył i natarł ponownie, wlewając w serię uderzeń całą swą siłę. Gabriel, skoncentrowany, celnym strzałem wybił mu z ręki miecz. Przyskoczył szybko, póki jeszcze na twarzy przeciwnika nie pojawił się wyraz zdziwienia i przyłożył mu sztylet do szyi.
- Za osadę. I moich ludzi.
Głowa zdrajcy opadła na bok z przeciętymi kręgami. Krew, zgodnie z przewidywaniem łowcy nie syczała w kontakcie z powietrzem. Ten, którego zabił, był w pełni człowiekiem. W każdym razie w większym stopniu niż on sam. Przeszukał ciało w poszukiwaniu wskazówek do jego tożsamości. W kieszeni pod napierśnikiem odnalazł notes. Szybko poderwał się na nogi i skonstatował sytuację wokół niego.
Strażnicy, cofając się w stronę eksodusu, wciąż stawiali opór przeważającej siłami kolumnie wroga. On sam znalazł się w oku huraganu, pomiędzy nacierającymi na ludzi demonami a nowym oddziałem wroga nadchodzącym od bram miasta. Nie było czasu na planowanie, należało bezzwłocznie działać. Gabriel mocniej schwycił broń i biegiem puścił się w stronę swoich.
- Odwrót! Wracamy! Zadanie wykonane!
Część strażników po prostu nie zauważyła nadbiegającego Gabriela, ale ci którzy go usłyszeli przywołali do porządku resztę. Grupka niedobitków sprawniej zaczęła posuwać się w stronę Kolonii. Łowca zdążył już się do nich dołączyć. Nieuniknione jednak wydawało się, że nim dotrą do reszty uciekinierów, kolejne uderzenie Legionu ich zmiażdży. Aura wielu Daińczyków była już na tyle wyczerpana, że przepuszczała salwy pomiotu. Co chwilę któryś z nich padał, obryzgując towarzyszy krwią. Patrząc na to, wysunął się na pierwszą linię, zasłaniając resztę i tak już słabą swoją aurą. Z każdym strzałem czuł, jak energia wokół niego rozrywa się i traci moc. Próbował wesprzeć ją wszelkimi dostępnymi środkami. W końcu, nieświadomie pozwolił jej czerpać z sił życiowych.
Gabrielowi pociemniało w oczach, świat wokół zakręcił dzikiego młyńca. Ostatkiem sił unosząc głowę, dojrzał idącą im na odsiecz doborową kawalerię Kolonii. Czując zewsząd oddechy strażników, którzy padli na ziemię, by sprawdzić co z nim, zdołał wyszeptać jeszcze kilka słów.
- Zabierzcie mnie stąd. Oby to się skończyło.
Po czym zemdlał.
***
- Gabrielu…
- Aha?
- Czy jesteś pewien, że… jesteśmy dla ciebie odpowiednią drużyną w tym zadaniu.
- Nie miej wątpliwości. Przecież to ty i Roran wynieśliście mnie z boju, gdy straciłem przytomność. Naraziliście dla mnie swoje życie. Teraz mam wobec was dług.
- Ale jest przecież wielu sprawniejszych…
- Jesteście najlepszymi ludźmi, jakich kiedykolwiek miałem w drużynie. Ojciec dokonał dobrego wyboru. Czy to wam wystarczy? Nie czeka nas zbrojne starcie, jak wtedy. Pamiętajcie, że w bitwie, która się szykuje to nie umiejętności walki zadecydują o zwycięstwie.
Towarzysze siedzieli obok siebie w sali budynku, z braku ognia grzejąc się przy uruchomionym przez Kennetha piecu. Ciepło dodawało otuchy, pozwalało zapomnieć przez chwilę o otaczającej desolacji, wrócić pamięcią do czasów rozkwitu Kolonii. Nieskalana, pierwotna noc panowała nad rubieżami miasta. Gwiazdy świeciły na firmamencie, wlewając w serca drużyny dawno utraconą nadzieję.

Koniec części pierwszej.

Autor: Turin Turambar
Korekta: Xaneth
komentarz[9] |

Komentarze do "Ecce Filius Meus - Ekspedycja"



Musisz być zalogowany aby móc oceniać.


© 2000-2007 Elixir. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Designed by Kerm
Engine by Khazis Khull based on jPortal


   Sonda
   Czy ewolucja idzie w dobrym kierunku?
Jasne, tylko tak dalej.
Nie mam zdania.
Nie wszystko mi się podoba, ale
Nie widzę potrzeby.
To krok wstecz.
Musisz być zalogowany aby móc głosować.

   Top 10
   Bogowie greccy
   Fantasy jako ...
   Przeznaczenie
   Apokalipsa 20...
   Wilkołaki
   Legenda o kró...
   Bogowie grecc...
   Chupacabra
   Egipscy Bogow...
   Inspiracje ku...

   ShoutBox
Strona wygenerowana w 0.037088 sek. pg: