..:: ELIXIR | Gry Fabularne(RPG) | Gry Komputerowe(cRPG) | Fantastyka | Forum | Twoje Menu Ustawienia
   » Menu

   » Recenzje

   Szukaj
>NASZE STRONY
 MAIN
:: Strona Główna
:: Forum
:: Chat
:: Blogi

 GRY FABULARNE
:: Almanach RPG
:: Neuroshima
:: Hard HEX
:: Monastyr
:: Warhammer
:: Wampir
:: D&D
:: Cyberpunk2020
:: Earthdawn
:: Starwars
:: Arkona

 GRY cRPG
:: NWN
:: Baldurs Gate
:: Torment
:: Morrowind
:: Diablo

 FANTASTYKA
:: Literatura
:: Tolkien
:: Manga & Anime
:: Galeria

 PROJEKTY
:: Elcards
:: Chicago

   Statystyki
userzy w serwisie:
gości w serwisie: 0

Groteska


Nie istniał chyba na tym płaskim świecie człowiek, który za marzenie swojego życia uznałby pracę w kanałach. Jednak co pcha poza granice kraju, jeśli nie marzenia? W Irlandii miało się znaleźć idealne miejsce do życia, a przynajmniej na tyle, żeby można się było dorobić i wrócić. Cóż... z kucharza w małej restauracyjce, zapomnianej przez wszystkich poza urzędem podatkowym, przeniosłem się w dół przewodu pokarmowego. Przekroczyłem granice administracji i dobrego smaku. Właściwie nie powinienem narzekać, choć brzmi to śmiesznie. Za sprzątanie gówna płacą lepiej. Oto wyższość fekaliów nad kaczką z grzybami.
Obok mnie dreptał Edi. Był niski, trochę przypominał gęś ze swoim chodem i długą szyją. Do tego za duże okulary, niemal okrągła twarz i niskie czoło. Rzadko można to stwierdzić po wyglądzie, ale tutaj nie było wątpliwości, że nie grzeszył rozumem. O dziwo, na dobre mu to wychodziło. Osoby inteligentne zazwyczaj chcą więcej i kombinują, jak to zdobyć, choćby po cudzych trupach, ba, zazwyczaj po cudzych trupach. Edi był wolny od takich uczuć, zawsze cieszył się tym co mu skapnęło i podchodził z uśmiechem do ludzi. A ci, o dziwo, uśmiech odwzajemniali. Czasem zdarzały się taborety, które nie szczędziły mu złośliwości, ale on i tak ich nie załapywał i śmiał się razem z nimi. Chyba właśnie ten beztroski urok przyciągnął do niego Agnes. Zdarzało się chłopakowi mieć szczęście. Miałem przyjemność ją poznać, kiedy zaprosił mnie na obiad do siebie. Gdyby urodziła się paręset lat wcześniej, pozowałaby artystom do wizerunków Matki Boskiej. Nie chodzi nawet o to, że była ładna, choć była. Po prostu wydzielała z siebie jakiś rodzaj energii, który sprawiał, że świat nagle stawał się piękniejszy. Jakby używała opiatów do perfum.
- Tu już chyba ok., Marko.
Nazywam się Marek, ale jakoś wszystkim bardziej zapadło w pamięć to włoskie brzmienie. Zaczęło się od kadrowej, później powiedziała, że to przez moją „śródziemnomorską urodę”. Coś w tym było. Jeśli zawierzyć lustrom to pewnie porwano mnie od jakiejś włoskiej pary przejeżdżającej przez Warszawę.
HUK!
Jakby zawalił się wieżowiec. Chyba słyszałem jakiś krzyk, ale przez ten hałas trudno powiedzieć. Zanim się zorientowałem, zrzuciłem z ramion sprzęt i biegłem w kierunku dźwięku. Na prostej zostałem wyprzedzony. Niewiarygodne jak można biegać na tak krótkich nogach. Pewnie Edi wyrobił się, uciekając w szkole przed młodocianymi terrorystami. Przeszliśmy ze ścieżki w dużą rurę. Musieliśmy biec pochyleni, ale nie spuściliśmy z tempa.
Skręcaliśmy ze ściekiem w prawo, kiedy usłyszałem krzyk. Mój partner ześlizgiwał się po schodzącej w dół rurze. Chwyciłem go w ostatniej chwili, ale nie było już nikogo, kto by chwycił mnie. To, po czym się chodzi w tej pracy, nie nazwałbym pewnym gruntem. Pod nami otworzyła się panorama miasta, a potem był lot i uderzenie o ziemię. Ostatnim, co do mnie dotarło, był zapach kurzu, który widział jeszcze króla Artura.

*

Normalnie nikt po upadku z ponad dwóch metrów nie podrywa się od razu na nogi. Z tym, że normalnie nikt nie leży z twarzą w ściekach. Wolę nie myśleć z czego się składały. Próbowałem zrobić głębszy wdech, ale poczułem ostry ból i musiałem oprzeć się o ścianę, żeby znów nie upaść. Jasne, jakieś żebro musiało nie wytrzymać upadku. Odczekałem chwilę i trochę się uspokoiło. I tak mogę mówić o szczęściu, jakimś cudem wytrzymała latarka przy hełmie, a przede mną rozpościerał się widok dalej w dół. Nigdy nie widziałem wykopalisk z czasów sprzed Rzymian, ale chyba przypominały tę panoramę. Domy zrobione były pewnie z gliny. Przywodziły mi na myśl architekturę arabską, choć była tak prosta, że kiedyś chyba każda cywilizacja budowała podobnie. Patrząc całościowo, miasto wyglądało niby normalnie, o ile można tak powiedzieć o największym odkryciu archeologicznym od czasów Tutenchamona. Domy, uliczki, place, to co zazwyczaj. Tylko... wszystko sprawiało wrażenie oglądanego przez falowane szkło. Nie było niemal prostych linii i kątów. Niektóre ściany chyliły się ku sobie, nie zdradzając zamiaru zawalenia. Domy odchylone ze swoich miejsc, jakby chciały porozmawiać z sąsiadami. Eliptyczne uliczki i łezkowate place. Wszystko na swoim miejscu, nic jak być powinno. Skąd coś takiego wzięło się pod Galway? Teraz nie zdziwiłbym się, gdyby przyskoczył do mnie biały króliczek i kazał wypieprzać ze swojej norki.
Ktoś jęknął obok mnie. Dopiero teraz przypomniałem sobie o Edim. Cud, że nie spadłem na niego. Wyglądało na to, że wyszedł z upadku nawet lepiej ode mnie. Zdaje się, że miał tyko parę obtarć i chyba lekko podbite oko. No i strzaskaną latarkę.
- Żyjesz? – spytałem, pomagając mu wstać.
- Jakimś cudem.
- Co to za miejsce?
- Nie mam pojęcia.
- Rozejrzyjmy się, zdaje się, że pracowali tu Dan i Buddy.
Zejście z pułki nie należało do łatwych. Buty ślizgały się po tym, co wypłynęło z rury. Grząska ziemia też nie dawała oparcia, co i raz uciekała spod stóp. Ostatnich parę metrów przebyłem ześlizgując się. Kiedy wreszcie dotarliśmy na dół, spojrzałem w uliczkę. W tej samej chwili coś zniknęło za lewym rogiem, do tego widać było stamtąd nikły blask. Czemu wcześniej tego nie zauważyłem?
Pobiegłem, ignorując wołanie Ediego i ból w piersiach. Kiedy tylko wpadłem w miejsce, gdzie wydawało mi się, że zniknęła postać, wyrosła przede mną masywna sylwetka. Muskularne ramiona i wredna z przyrodzenia twarz nie zostawiała wątpliwości, znalazłem Dana.
Dan nie był złym człowiekiem, choć wielu nie miałoby co do tego wątpliwości. On po prostu trochę inaczej spoglądał na dobro. Wychodził z założenia, że jeśli wdepnęło się w szambo, to na własne życzenie. Dlatego nie podał ci ręki, tylko popchnął głębiej w gnojówkę. Poza tym nie był zły, płacił podatki, nie pił, nie palił i na czas posyłał alimenty.
- Skąd się wziąłeś, Marko? Ja tu pierwszy wpadłem i nie mam zamiaru oddawać ci miejsca w artykułach, Polaczku.
„Nie był złym człowiekiem.” Musiałem sobie to powtarzać, żeby go nie strzelić po pysku. Zresztą przy nim to bym sobie prędzej pięść poobcierał niż zrobił mu krzywdę.
- Pieprz się ze swoimi pismakami, ja chcę po prostu stąd wyjść.
- Ta, jasne. – Wbrew temu, co powiedział, zdawało się, że trochę go uspokoiłem.
W tym momencie dotarł do nas Edi. Niesamowite jak ludzie mogą na siebie trafić. Moi towarzysze stanowili swoją dokładną odwrotność. Możnaby odnieść wrażenie, że świat nie mógł wytrzymać istnienia tak wyrazistych osobników biegających samopas. Zestawiał więc w jednym miejscu tezę z antytezą, żeby się znosili.
- Nie strasz mnie tak, Marko. Myślałem, że zobaczyłeś ducha, albo co.
- No tak, musiałeś ze sobą przytargać imbecyla.
Nieprzyjemny wyraz facjaty był normalnym stanem mimiki Dana, teraz dodał do tego jeszcze niezadowolone skrzywienie ust. Nic dziwnego, że żona go zostawiła dla pierwszego lepszego taksiarza.
- Gdzie jest Buddy? Też tu wpadł?
- Nie, panikarz poleciał po pomoc. Tymczasem możemy się tu rozejrzeć.
- Po cholerę?
- A myślałem, że mamy w ekipie tylko jednego idiotę. Rozejrzyj się, nienaruszone miasteczko sprzed setek, jeśli nie tysięcy lat. Byle misy, jeśli się nie rozleciały, są warte majątek. Za niedługo wpadną tu archeolodzy i guzik, nie forsę, zobaczymy.
- A nie liczysz na dziesięć procent znaleźnego od miasta? –Uśmiechnąłem się przymilnie.
- Rób co chcesz, Polaczku, bylebyś mi się nie plątał pod nogami.
Wzruszyłem ramionami. Nie miałem najmniejszego zamiaru zatrzymywać Buddy’ego, bo i jak. Jeśli dobrze pójdzie, wsadzą go za niszczenie zabytków i nie będę go musiał więcej oglądać. Jeśli źle, wzbogaci się i też nie będę musiał go więcej oglądać. Tak czy siak, jest jakiś plus. Wróciłem z Edim pod półkę. Liczyłem, że za niedługo przyślą jakąś ekipę ratunkową, chociaż...
- Widziałeś kogoś wychodzącego z tej rury, kiedy biegliśmy zobaczyć co to za huk?
- Nie. – Jasne oczy Ediego spojrzały na mnie z zaciekawieniem.
- To jakim cudem Buddy ma ściągnąć posiłki skoro z tamtej części rury nie ma wyjścia na zewnątrz?
Razem spojrzeliśmy w powykręcaną ulicę. Wcześniej nie zauważyłem na niej śladów krwi. Ślad to właściwie złe słowo. Szeroka, czerwona linia szła od miejsca, gdzie siedzieliśmy, do uliczki, w której zniknął Dan. Nie muszę chyba mówić, że nikt z nas nie krwawił tak mocno. Oczy, nie pytając mnie o zdanie, powędrowały w górę, szukając początku strumyka. Piął się on po stromym boku półki, na której wylądowaliśmy. Niesforny wzrok, jakby zapominając o krwi, podążył dalej, aż do rury ściekowej. Powoli całe dające spokój otumanienie rozpadało się w drobne skorupki, ujawniając wstrętne oblicze sytuacji. Co mogło sprawić, że metal pękł w taki sposób? Ani Dan, ani Buddy nie byli ułomkami, ale nawet gdyby cała drużyna zawodników sumo tańczyła tam kankana, konstrukcja nawet by nie drgnęła. Tymczasem pęknięcie wyglądało jakby rurę wyrwano z ziemi tak, że puściło łączenie. Trudno sobie nawet wyobrazić siłę potrzebną, żeby czegoś takiego dokonać. To był stary, porządny typ kanału, dawał poczucie, że można by się tam skryć i przed atakiem nuklearnym.
- W cośmy się wpakowali, Marko?
W milczeniu pokręciłem głową.

*

Ślepa uliczka. Nie było już drogi ucieczki. Tylko pochylona w jego stronę ściana. Gdyby kierowała się w drugą stronę, można by spróbować wspinaczki po chropowatej powierzchni, a tak...
Cielsko przesłoniło słaby blask pochodni.
Prowizoryczny opatrunek przesiąkł całkowicie. Krew z otwartego złamania ramienia spływała raźno po łokciu, nadgarstku. W końcu mankiet flanelowej koszuli nie był w stanie przyjąć więcej oleistego płynu. Kap. Zgrzyt metalu trącego o metal. To ruszyło pancerną „ręką”. Trzask. Stalowy szpikulec wbił się w kamień i pozwolił istocie, szurając, przesunąć poskręcanymi nogami.
Kap. Zgrzyt. Trzask. Szur.
Rytm zaczął od spokojnego adagio. Jednak razem ze spadającymi kroplami rosło tempo ruchu istoty.
Kap. Zgrzyt. Trzask. Szur.
Gdy złapała ona już krok, poruszała się pewnym moderato.
Kap. Zgrzyt. Trzask. Szur.
Zdawało się, że nie przyśpieszy, ale jednak; doszła do szaleńczego presto. Bez ryku, pomruku, bez warknięć, tylko:
Kap. Zgrzyt. Trzask. Szur.
Czuć było wyraźnie ostry zapach. Jego cień towarzyszył mu od początku pościgu, ale teraz uderzył ze zwielokrotnioną siłą. Jakby chciał mu rozsadzić czaszkę przez nos. Możnaby się spodziewać zgnilizny, albo rozkładu, ale to bardziej przypominało ostre wschodnie przyprawy. Możnaby powiedzieć, że choć dusząca, woń była nawet przyjemna. Poza bólem i zduszonym krzykiem, to było ostatnie wspomnienie żywego Buddy’ego.

*

- Słyszałeś to, Marko?
Milczałem. Oczywiście słyszałem ten dziwny, niemal nieludzki dźwięk. Usiłowałem jakoś rozsądnie go do czegoś przypasować. Nie chciałem, żeby mój mózg zaczął tworzyć wizję tego, co mogło tak zawyć. Pewnie tak trafił do wariatkowa Lovecraft.
- To pewnie tylko Buddy upuścił sobie na stopę jakąś starożytną wazę.
Czułem na sobie wątpiące spojrzenie Ediego. Nawet on w to nie wierzył. Ze wszystkich sił starałem się przekonać, że siedzenie tutaj i czekanie na pomoc ma sens. Oczywistość jednak machała mi rękami tuż przed oczami.
Spojrzałem jeszcze raz na rurę. Gdybym podsadził Ediego, na pewno udałoby mu się chwycić brzegu. Był jednak zbyt śliski, a postrzępiona wyrwa wydawała się miejscami ostra. Do tego duży spadek. Nie było szans się tamtędy wydostać.
- Rozejrzyjmy się, czy nie da się znaleźć jakiegoś innego wyjścia. – Rzuciłem.
Poszliśmy przed siebie powyginaną uliczką. Nasze stopy odsłaniały ukryty płytko pod ziemią i kurzem bruk. Rude, chropowate ściany tworzyły wąski przesmyk. Były jakieś... inne i nie mówię tu o powinowactwie z twórczością Salvadora Dalego. Tego nie dało się odebrać zmysłami. Tak jak wyczuwa się nieprzyjemną aurę w bunkrach z wojen światowych, tak wyczuwało się ją tutaj, tylko mocniej. To nie kwestia klaustrofobicznego otoczenia, czy braku światła. Raczej wyczuwalny przez skórę strach. Strach, który osiadł na ścianach drażniącą warstwą, której nie idzie się pozbyć żadnymi środkami.
- To złe miejsce.
O tak, Edi miał pełną słuszność. Proste słowa oddawały tu prawdę lepiej niż najlepsze wywody.
Po drodze zaglądałem w okna domów, szukając czegoś, sam nie wiem czego. Za każdym razem widziałem proste wnętrza, niemal pozbawione mebli tylko jakiś stół, krzesło. Lepiej nie myśleć jakim cudem drewno przetrwało tyle lat. Może to suche powietrze.
Ciekawe, woń starości przykryła lekka nutka wschodnich przypraw kojarzących się z arabskim targiem. Mój nos, choć powinien, jakoś nie potrafił wyłowić składu. Nie powiem, była to miła odmiana. Nie wiem kiedy pojawił się ten zapach, ale uświadomiłem go sobie dopiero myśląc o suchym powietrzu.
W końcu doszliśmy do jakiegoś niewielkiego placyku przypominającego kształtem symbol nieskończoności. Odchodziło od niego pięć dróg, z których jedna od razu kończyła się ostrym zetknięciem ścian domów. Nie to jednak zwróciło naszą uwagę. Jakąś ulicę stąd dało się zobaczyć oświetlony pochodniami budynek. Pałac wręcz, zbudowany trochę jak nieregularna piramida schodkowa, poziom na poziomie. Nie było go widać zbyt dobrze, ale zdawał się być nietknięty przez to, co powyginało całe jego otoczenie. Ściana znajdująca się do nas bokiem wrastała w ziemię tak, że nie dało się rozpoznać gdzie kończy się jedno, a zaczyna drugie.
- Nie idźmy tam. Wróćmy, skąd przyszliśmy. Może uda się wdrapać do rury. Uciekniemy, proszę, Marko, proszę, uciekniemy – Popiskiwał mi do ucha Edi. Wyraźnie zaczynał panikować. Mówił jak karabin maszynowy, aż nie dało się rozróżnić słów.
Właściwie miał rację. Zapewne nie powinniśmy tam iść. Lepiej byłoby wrócić i czekać na pomoc, ile by to miało nie trwać. Albo zrobić cokolwiek, byleby tam nie iść. Gdyby człowiek zawsze robił to co powinien... Wreszcie wiem, dlaczego bohaterowie horrorów zawsze kierują się w stronę największego zagrożenia. Po prostu nie widzą innej drogi.
Dlatego nie odpowiedziałem Ediemu, tylko zacząłem iść, a on podreptał za mną, cicho szepcząc coś do siebie. Widać nie chciał zostawać sam w ciemności i nie dziwię mu się. Po chwili z szeptów wyłaniały się pojedyncze słowa. Brzmiały jakoś znajomo… To była modlitwa za zmarłych. Dotąd nie wiedziałem, że Edi jest religijny, ale w pewnym sensie to do niego pasowało.
Niestety dojście do gmachu po nieprzewidywalnych ulicach okazało się nie lada wyzwaniem. Szeroka droga, która zdawała się prowadzić prosto w tamtym kierunku, nagle zakręcała o sto sześćdziesiąt stopni i przechodziła w twardą irlandzką ziemię. Musieliśmy się wrócić. Z tym, że teraz plac nie był pusty.
Na samym jego środku, w najwęższym miejscu na wpół leżał, na wpół siedział Buddy. Jego twarz zwrócona była do nas tyłem, ale i tak dało się przeczuć, że coś jest nie tak. Widać to było po kości wystającej z barku, po krwi w rzadkich, ciemnych włosach i po jelitach stanowiących trójwymiarowe rozszerzenie rzeczki krwi. Jezu, jak ktoś mógł tak krwawić i żyć? A Buddy żył, przynajmniej tak się zdawało. Głowa kołysała się w rytm bezdźwięcznej melodii.
W tym momencie zachwiał się i przetoczył na swoim pokaźnym brzuchu. Zawsze był otyły, ale teraz spuchł jeszcze bardziej, jakby był balonikiem z doczepianymi kończynami. Miałem ochotę uciekać. Wszystko we mnie aż krzyczało, żeby rzucić się w dowolnym kierunku i biec, aż padnę, lub rozbiję się ścianę. Mimo to stałem, spoglądając w wiszącą na jednym ścięgnie i pasku skóry szczękę Buddy’ego. Jednym pasku, bo połowa twarzy przypominała pozostałość po wystrzale śrutówki i to z przyłożenia. Łypał na mnie napuchniętym od krwi okiem i chrypiąc, mruczał starą dziecinną piosenkę. Po chwili przestał i podtrzymując dolną szczękę, zaczął mówić. Zbyt cicho i niewyraźnie, żeby dało się go zrozumieć. Podszedłem, czując jak ciągnę wczepionego w moje ramię Ediego, który znów popiskiwał swoje błagania.
- Szemasz, Malko. Nie bój sze, ne zaatakuje was.
Milczałem, spoglądając na jego rozciągniętą po ziemi sylwetkę. Tłuszcz na nim falował, ale nie z powodu oddechu, on już nie oddychał. Właściwie lepiej nie wiedzieć czemu falował. To zdrowiej.
- Dobzie wyglądas.
- Szkoda, że nie mogę tego powiedzieć o tobie, Buddy.
Odpowiedział urywanym, charczącym śmiechem. Nie wiem jakim cudem głos mi się nie łamał i nie dygotałem, zwinięty w kulkę jak Edi. Ludzie widać bardzo różnie reagują w krytycznych momentach. Może to spojrzenie na mojego towarzysza dawało mi tę siłę. Strach innych pomaga, bo czujesz się od nich lepszy i silniejszy. Parszywe uczucie skądinąd, ale skuteczne. Oczywiście bałem się, byłem przerażony jak cholera, ale to działo się w środku i nie wypływało na zewnątrz.
- Ne powinyście tu psychodzić, to niebezpiecne miejsce.
- Co cię tak urządziło?
- Zacął Dan, skońcyło miasto. Ono zmienia, naznaca wsystko wokół. Nie pozwala odejsc zmalłym.
- Można się stąd jakoś wydostać?
Tylko spojrzał mi w oczy i wiedziałem, nie trzeba było słów. Obok mnie kwilenie się nasiliło. Miałem ochotę kopnąć Ediego, żeby się odpieprzył i od razu znienawidziłem się za to.
- Mimo wszystko spróbujemy.
- Jak chcece. – Powiedział i zaczął odchodzić. Pełzł na czterech nogach z wygiętą w niemożliwy sposób szyją i wywalonym ozorem, który zwisał z rozoranego gardła od jabłka Adama niemal do ziemi.
- Gdzie idziesz, Buddy? – Zapytał niemal szeptem Edi.
To, co kiedyś było Buddym, odwróciło się lekko zdziwione i przekrzywiło głowę.
- Znalesc sobe jakies ofiary. Kumpli ne sksywdze, a cos jesc tseba. – Odpowiedział, uśmiechając się promiennie tą częścią twarzy, która mu została. Jakby to była najoczywistsza rzecz na świecie. Już miał odejść, ale zatrzymał się w pół ruchu.
- Miasto zmienia żywych gorzej niż umarłych, wiecie chyba kogo mam na myśli. – Znów mówił dźwięcznym barytonem Buddy’ego.
Przez chwilę miałem wrażenie, że może dałoby się go jeszcze uratować, ale kiedy to podrapało się językiem po zakrwawionym karku, straciłem złudzenia. Tylko kiwnąłem głową i poszedłem w stronę uliczki otwierającej się metr od mojego ramienia..
„Miasto zmienia żywych gorzej niż umarłych.”
Jak teraz wyglądał Dan? A może chodziło o zmianę wnętrza. Ja nie czułem się jakoś odmieniony. Edi też nie zdradzał żadnych symptomów, a jednak.
„Miasto zmienia żywych…”
Uliczka wiła się jak wąż z ADHD, co i raz skręcała w innym kierunku. Za n-tą serpentyną pojawiła się pochodnia. Zwykła pochodnia przymocowana ołowianym okuciem do ściany, pierwszej prosto stojącej ściany, którą widziałem tutaj jak dotąd. Mówiąc szczerze, na jej widok dostałem gęsiej skórki. Zdawała się tutaj obca, jakoś ironicznie zła, jak niewinnie pogwizdujący łobuz po wybiciu szyby. Dalej ciągnęła się już prosta, oświetlona usidlonymi płomykami droga, wiodąca prosto do wielkich odrzwi pałacu.
Zgasiłem latarkę czemu towarzyszyło mruknięcie Ediego. Spojrzałem na niego. Zdaje się powoli zaczynał trawić to wszystko. Ciągle był przygarbiony i rozglądał się nerwowo, ale przestał poszeptywać pod nosem i wbijać palce w moją rękę. Po chwili udało się z nim nawet nawiązać kontakt wzrokowy.
- Nie powinniśmy tam iść, nie wiem czemu, ale mam przeczucie, że jest tam coś gorszego niż wszystko, co mógł nam zgotować tamten labirynt.
- Widziałeś Buddy’ego.
- Widziałem, czułem też, że coś złego dzieje się z Danem i wiem, że gdzieś tam jest istota, która wykończyła Buddy’ego, ale zdaje mi się, że to i tak nic w porównaniu z tym, co znajduje się w tamtym budynku.
Nigdy dotąd nie słyszałem z jego ust tak długiego zdania. Choć znów się trząsł, mówił pewnym głosem człowieka objaśniającego dziecku alfabet. Chyba pierwszy raz w życiu zdarzyło mu się coś takiego. Jakby to on miał jedyne źródło światła i musiał mi relacjonować, co się znajduje wokół nas. Edi, który nie łapał żartów bardziej skomplikowanych niż „puk puk”, teraz wydawał się jedyną osobą zdolną do zrozumienia tego miejsca.
- Wiesz o co tu chodzi?
- Wybacz, Marko, mam tylko przeczucia.
I czar prysł.
- Jeżeli za tamtymi wrotami jest źródło tego całego bajzlu to chyba jest odpowiednie miejsce dla osób, które chcą się stąd wyrwać.
Edi pokręcił głową, ale i tak czekał aż tam pójdziemy. I poszliśmy.
Uczucie poruszania się po wykopaliskach minęło bezpowrotnie. Jak dotąd wszystko zostawało świetnie zakonserwowane, ale tu było to coś więcej. Jakbyśmy przez te parę kroków cofnęli się w czasie. Okna i drzwi zasłonięte niemal nie wypłowiałymi materiałami i zamieciona ulica tworzyły idealną iluzję. Chyba bym się nawet nie zdziwił, gdyby z któregoś domu wyjrzała twarz przestraszonej kobiety, albo podpitego faceta.
Widząc ciągle zbliżający się gmach, nieświadomie przyśpieszałem kroku. Na schody niemal wbiegłem. Mimo tego, gdy stanąłem przed potężnymi wrotami, w ogóle nie byłem zdyszany. W przeciwieństwie do mnie, Edi stał pochylony i trzymając się za kolana, dyszał ciężko.
Przyjrzałem się metalowej powierzchni. Tuż przed moją twarzą znajdował się pokryty roślinnym wzorem brąz. Żadnych kołatek, klamek, nic tylko ciągnące się po dwa metry w każdą stronę drzwi. Naiwnie zastukałem pięścią. Walenie nawet z całej siły nie brzmiało zbyt głośno. Jak bobas pukający do pokoju rodziców. Spróbowałem pchnąć, samemu nie wierząc, że to może się udać. Tak samo dobrze mógłbym pchać ścianę obok. Napierałem całym ciałem, bez skutku. Po chwili dołączył do mnie Edi, ale to nic nie zmieniło. Przestałem siłować się z niewzruszoną strukturą.
- Musimy chyba wymyślić jakiś inny sposób.
Odpowiedziało mi kiwnięcie głową. Zaczęliśmy więc kombinować. Obeszliśmy cały poziom, by przekonać się, że schodów w dół się oczywiście jeszcze trochę znajdzie, ale drugiego wejścia już nie. Podobnie sprawdziliśmy poziom ulicy. Jeśli istniał inny sposób na dostanie się do pałacu, to leżał zakopany pod tonami ziemi z drugiej strony. Spojrzałem z powątpiewaniem na małe okienka znajdujące się sporo nad moją głową. Potem nadeszło macanie i opukiwanie. Nie wiem ile czasu się tak bawiliśmy, ale skończyło się na siedzeniu i opieraniu się na pancernej przeszkodzie. A byłem pewien, że tu znajdę odpowiedź. Powoli wzbierała we mnie złość, głównie na siebie, że szukałem tu drogi jak kretyn, żeby przekonać się, że trafiłem pod zły adres.
Nie miałem jednak zamiaru się poddać. Zdarzało mi się już czasem na coś uprzeć i nigdy nie odpuszczałem bez walki. Wstałem i odszedłem. Edi, kręcąc głową, stanął obok mnie. Widać domyślał się, co planuję. Z rozbiegu uderzyłem w płytę. Ignorując ból w ramieniu i znów odzywające się żebro, parłem nadal przed siebie, szurając o podłoże. Teraz dopiero musiałem wyglądać kretyńsko. Mały człowieczek próbujący przesunąć wielki gmach.
W końcu z wysiłku zacząłem słyszeć jednostajny szmer, nawet kiedy przestałem mocować się z budynkiem. Szur szur, szur szur. Spojrzałem na zamarłą twarz dyszącą mi w policzek, dyszącą ze strachu, nie ze zmęczenia. Ten dźwięk nie rodził się w mojej głowie, pochodził zza rogu, z prawej strony. Po chwili rytm się złamał, jakby ktoś stracił równowagę i zaczął od nowa. Tylko brzmiało to jakoś dziwnie. Zgrzyt, trzask, szur. Jego źródło przysuwało się powoli.
Tym razem Edi nie czekał już na mnie. Rzucił się po schodach, biegnąc na złamanie karku. Teoretycznie jeśli ktoś obok ciebie zaczyna tak uciekać, a ty stoisz niewzruszenie, to znaczy, że coś ci się musiało poprzestawiać. Właściwie bardzo możliwe, że zacząłem wariować, że przehandlowałem instynkt samozachowawczy na iluzję głupiej odwagi. Tak naprawdę zaczynałem mieć wszystko jedno.
Zza zakrętu wytoczyła się sylwetka. Idąca istota podpierała się zrośniętym z lewą ręką metalowym ostrzem. Z tej odległości trudno to było ocenić, ale zdaje się, że kiedyś był to młot pneumatyczny. Przechodził on jednak dalej w łokciu, tworząc nachodzące na siebie postrzępione płyty. Całą sylwetką przypominała kulturystę, który wziął o jeden eksperymentalny specyfik za dużo. Potężne nogi były tragicznie powyginane. Tors pokrywała siatka żył mogących uchodzić za spore kable. Brązowa skóra pokryta gęsto rozstępami i sinymi placami. Prawa ręka podkurczona, jakby istota chciała się chwycić za serce. Na głowie, zza kurzu wyglądał żółty, robotniczy hełm nachodzący na oko. Drugie, wyłupiaste i ruchliwe, zdawało się uciekać z czaszki, ale przeszkadzał mu przekrzywiony nos.
Wszystko to kołysało się hipnotycznie w moją stronę, pachnąc arabskim bazarem. Doszedłem do siebie dopiero kiedy unoszone ostrze mogłoby już mnie dosięgnąć. Zacząłem biec po schodach, zanim się tak naprawdę odwróciłem. Istota popędziła za mną. Poruszała się niespodziewanie szybko jak na swoją powyginaną posturę. Szybciej nawet ode mnie.
Wtedy powietrze przeciął porażający zgrzyt. Odgłosy wystrzału dział okrętowych, piorunów i silników rakietowych nie były tak rozdzierające, jak tarcie nie oliwionych nigdy zawiasów w tym milczącym miejscu.
Odwróciłem się, by zobaczyć czyste przerażenie na twarzy tego, co zdawało mi się wytworem najgorszych koszmarów. Płyta, oderwana od bicepsa razem z mięsem przez gwałtowny ruch, podskakiwała, trzymając się na słowo honoru. Prawa ręka, wyraźnie wybita ze stawu łokciowego, próbowała dosięgnąć ziemi, by jeszcze bardziej przyśpieszyć obłąkańczy galop. Odskoczyłem, w ostatniej chwili unikając stratowania.
Otwarta na oścież brama patrzyła na wszystko obojętnie.
Odpowiedziałem spojrzeniem w ciemność ukrywającą się dotąd za brązem. Zdawała się nieruchoma, ignorując pochodnie hojnie porozstawiane przy pałacu. Nie byłem już pewien, czy chcę tam wejść. Decyzję podjąłem jednak już wcześniej, kiedy tylko pierwszy raz zobaczyłem te mury. Jakoś podświadomie zdawałem sobie chyba nawet sprawę z zagrożenia, ale nie miałem w zwyczaju wycofywać się z raz powziętych postanowień.
Dlatego tak długo pracowałem w nierentownym biznesie, gdzie regularna pensja była mitem.
Dlatego ciągle nie wróciłem do kraju z podkulonym ogonem, przyznając się do porażki.
Dlatego wszedłem w ciemność.
Niemal odruchowo włączyłem latarkę przy kasku. Blade światło zalało salę. Widok pustki, jaki mnie otaczał, był trudny do opisania. Promienie nie były w stanie dotrzeć do żadnej ze ścian, czy chociażby sufitu. W całym gigantycznym pomieszczeniu nie było dosłownie niczego, poza... Przyjrzałem się czemuś, co leżało przede mną. Przypominało kupkę rzuconych bezładnie szmat. Wtedy zaczęło się unosić jakby jakaś siła wzięła je w ręce i podniosła, trzymając pod pachami. Byłem już w stanie rozpoznać, że miałem przed sobą wiszącego w powietrzu mężczyznę. Był stary. Miał cieniutką, wysuszoną, ciemną skórę na pociągłej twarzy. To, co wziąłem na początku za szmaty, kiedyś musiało być ubiorem wartym majątek liczony w złocie i klejnotach. Teraz mogłoby prędzej uchodzić za worek.
Mężczyzna podniósł głowę, czemu odpowiedziało zapalenie się dziesiątek pochodni. Nie przyszło mi się jednak cieszyć blaskiem. Kiedy otwierał oczy, wylewała się z nich ciemność. To nie był ordynarny brak światła, tylko ciemność posiadająca własną budowę, nieomal materialna. W półmroku jaśniały dwie czarne dziury. Szczęka mężczyzny opadła bezwładnie. Gdy z ust zaczęły płynąć słowa, cała twarz wyglądała jak adapter i była równie nieruchoma. Głos nie mający barwy i skali, za to zwielokrotniony echem, okrążył mnie. Wolałem się nie odwracać, żeby nie przekonać się, że drzwi zostały zamknięte.
- Przepraszam, panie Marku, za niedogodności. Jest pan tu przypadkowym gościem.
- Co to za miejsce, kim jesteś?
To się popisałem oryginalnością, zadając pytanie czemuś, przed czym ucieka wszystko, co ma choć cień rozsądku.
- Jestem Birsza, ostatni król Gomory, a to jest moje miasto.
- Gomory? Tej zniszczonej razem z Sodomą przez Boga?
- Żydzi są niemożliwi. Kiedy tylko zobaczyli zniknięcie miast, od razu przypisali to swojemu bożkowi. My po prostu odeszliśmy. To znaczy nie wiem jak z Sodomą, ale ja z moim ludem zmieniłem sposób bytowania na świecie.
- Gdzie w takim razie są mieszkańcy?
- Zostali odesłani, by szukać tych, którzy bezmyślnie uciekli, gdy tylko coś zaczęło się dziać. Pod postacią duchów krążyli po ziemi. Z czasem zyskiwali ciała i rodzili się na nowo. Mijał czas i w końcu zarówno poszukujący, jak poszukiwani, pozapominali. Zaczęli hasać po świecie, nieodpowiedzialnie przemieniając innych na swoje podobieństwo i bawiąc się kosztem ludzi. Sam więc musiałem ruszyć, by pomóc im wrócić do domu.
-Dan jest jednym z nich?
- Tak. Niestety przez przypadek zdarza się zabrać więcej osób. Jedni będą mogli odejść jak ty, inni będą musieli zostać, jak Buddy.
Byłem skołowany. Jednocześnie chciałem już stąd wyjść, skoro tylko usłyszałem, że mogę i zadać setki pytań. Zrozumieć, co się stało z miastem i co ono robi z ludźmi. Do tego dochodził gniew. Po co zmuszono mnie do pozostania choćby sekundy w tym miejscu, skoro od początku mogłem stąd odejść? A może chodziło mi o to jak postąpiono z Buddym? Ku własnemu zaskoczeniu wybuchłem, pytając o coś, co tak naprawdę interesowało mnie najmniej.
- Czemu od początku mnie nie wpuściłeś, tylko kazałeś czekać przed drzwiami? Miałeś coś lepszego do roboty?
- Ten, kto zaczyna rozmowę, ma przewagę.
Co za brednie. – Przeleciało mi przez głowę. To już złamało ostatnie tamy. Musiałem odreagować zdarzenia ostatnich godzin i tak się złożyło, że robiłem to krzycząc na lewitującego trupa. Dosyć już dziś widziałem, żeby cokolwiek mogło mnie jeszcze ruszyć.
- Aż tak ci zależy, żeby rozmowa dobrze poszła?!
- A myślisz, że to tylko kwestia rozmowy, panie Marku? Jeszcze nic nie rozumiesz, jeśli chodzi o komunikację. Każde twoje słowo, ruch, myśl coś mówią. Nawet ich brak stanowi informację. Cały czas rozmawiasz z otoczeniem, sobą, innymi żyjącymi, nawet siłami będącymi ponad tobą. Tak jak one rozmawiają z tobą. Tyle, że nie rozumiesz tego języka. Dopiero niedawno usłyszałeś o czymś takim jak mowa ciała, a to tylko preludium. Moją przewagą jest to, że zrozumiałem więcej. Nauczyłem się mowy ludzi i aniołów. Tylko tyle i aż tyle.
Mówił cały czas tym swoim jednostajnym głosem, pustym jak słabe nagranie, bez emocji. Czułem jednak, jak coś wibrowało wokół mnie i znów poczułem strach. Zacząłem nawet rozumieć uciekającą po schodach istotę. Stałem tylko cicho w ciemności, która wygrała już z wszelkimi objawami światła licząc, że może nie będzie tak źle.
- Idź przed siebie. – Usłyszałem pod czaszką i nie trzeba mi było powtarzać.
Rzuciłem się biegiem przed siebie, nie myśląc o Edim, Buddym i Danie. W końcu do moich uszy dotarł ogłuszający, jednostajny turkot. Wypadłem w oślepiającą jasność. Nie zasłoniłem nawet oczu, chcąc żeby jak najszybciej przyzwyczaiły się do światła i wyłowiły zagrożenie. W końcu powoli zaczynałem rozróżniać kształty i kolory. Wlepiłem wzrok w niebieską tabliczkę pokrytą białymi literami. Napisano na niej „Kabaty”.

*

Z pleców nagiego mężczyzny, stojącego na samym środku hali, wystawały popielatoszare skrzydła. Niedbałym ruchem odrzucił truchło, które uderzając o ścianę, rozpadło się w chmurę kurzu.
- Idź przed siebie. Przydasz mi się jeszcze, panie Marku, do pozbierania moich owieczek.

Autor: Driden Wornegon
Korekta: Nivienne
komentarz[9] |

Komentarze do "Groteska"



Musisz być zalogowany aby móc oceniać.


© 2000-2007 Elixir. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Designed by Kerm
Engine by Khazis Khull based on jPortal


   Sonda
   Czy ewolucja idzie w dobrym kierunku?
Jasne, tylko tak dalej.
Nie mam zdania.
Nie wszystko mi się podoba, ale
Nie widzę potrzeby.
To krok wstecz.
Musisz być zalogowany aby móc głosować.

   Top 10
   Bogowie greccy
   Fantasy jako ...
   Przeznaczenie
   Apokalipsa 20...
   Wilkołaki
   Legenda o kró...
   Bogowie grecc...
   Chupacabra
   Egipscy Bogow...
   Inspiracje ku...

   ShoutBox
Strona wygenerowana w 0.028871 sek. pg: