..:: ELIXIR | Gry Fabularne(RPG) | Gry Komputerowe(cRPG) | Fantastyka | Forum | Twoje Menu Ustawienia
   » Menu

   » Recenzje

   Szukaj
>NASZE STRONY
 MAIN
:: Strona Główna
:: Forum
:: Chat
:: Blogi

 GRY FABULARNE
:: Almanach RPG
:: Neuroshima
:: Hard HEX
:: Monastyr
:: Warhammer
:: Wampir
:: D&D
:: Cyberpunk2020
:: Earthdawn
:: Starwars
:: Arkona

 GRY cRPG
:: NWN
:: Baldurs Gate
:: Torment
:: Morrowind
:: Diablo

 FANTASTYKA
:: Literatura
:: Tolkien
:: Manga & Anime
:: Galeria

 PROJEKTY
:: Elcards
:: Chicago

   Statystyki
userzy w serwisie:
gości w serwisie: 0

Pasterz Dusz



Najgorsze są poranki. Robactwo wyłażące z każdej szpary w pokrytej gównem i rzygowinami podłodze. Białe, tłuste poczwary tworzą delikatnie falujący dywan. Zawsze jest tak samo. To nie skończy się nigdy. Tyle miast, siół, zamków i karczem. Zawsze tak samo. Odrywam wzrok od robali- dochodzi mnie po chwili dźwięk ocierających się o siebie malutkich pancerzy, miniaturowych odnóży, czułek i skrzydełek. To pewnie pająki i karaluchy. One są najgorsze. To one zwinnie wspinają się po nogach mojego lóżka. Białe poczwary nie wchodzą na lóżko, nie widzą mnie, zajęte pochłanianiem, wiciem się w tym koszmarnie bezkształtnym tańcu. Ale pająki i karaluchy nie dadzą za wygraną. Dopadną mnie, oblezą i zjedzą kawałek po kawałku. Najbardziej boję się wyjadania oczu. Myśl o robalach rozdzierających moje powieki, wyjadających białka, szczypiących źrenice w bezrozumnym akcie uczty na moim ciele. .. Jest tylko jedno lekarstwo, jedna jedyna droga do powrotu do zmysłów. Wiem co zrobić, wiem jak je odpędzić, jak pozbyć się tej chrzęszczącej gawiedzi z mojej twarzy, wydobyć z nosa, ust i uszu. Muszę zażyć zanim będzie za późno...Zanim rozszarpią mnie miliony żądeł i szczypiec. Ten ostatni kawałek powinien wystarczyć do jutra. Co potem? Trzeba zdobyć ażór , koniecznie...Ażór to moje życie. ..

Pokój wydawał się znacznie czystszy i przyjemniejszy. Robactwo czmychnęło równie szybko i sprawnie jak się pojawiło, nie pozostawiając po sobie najmniejszych śladów obecności. Może poza świadomością nieuchronnego powrotu...
-Ażór, Esor, Asor...- Pomyślał schodząc skrzypiącymi schodami. – Ten wspaniały wytwór naszej pogoni za doskonałością niejedno ma imię , lecz efekt zawsze ten sam. Ofiarowuje zdolności, które zbliżają do Bogów, zabierając jednocześnie duszę i wolną wolę. Nie można przestać. To nie picie gorzały po karczmach. Odstawienie skutkuje paskudnym rodzajem śmierci i wieczną udręką duszy w perspektywie. Człowiek staje się bestią, której jedynym celem jest zdobywanie i przetwarzanie składniku. Okresy pomiędzy, to myślowa udręka, która sprowadza się do prostego na pozór pytania. Czy jestem zły? Czy jestem obiektywnie zły? Dla wszystkich dookoła jestem zapewne wcieleniem zła, ale czy można przesądzać o takich kwestiach na podstawie opinii praczek, bednarzy i świątynnych dziadów?

Z zamyślenia wyrwał go zachrypnięty glos karczmarza. Potężnego chłopa w wiecznie zafajdanym fartuchu, który to atrybut każdego szanującego się szynkarza pamiętał pewnie i oglądał znacznie lepsze czasy karczmy „Trzy miecze”.
-Zjecie co? Może jajek na kiełbasie popróbujecie?
-Dajcie to co zwykle do ławy pod oknem- odrzekł chłodno lecz uprzejmie.
To już trzeci dzień pobytu w stolicy, a nie zdążył jeszcze wyjść z karczmy. Głównie z powodu pogody, która o tej porze roku wybitnie nie rozpieszczała. Ciemne, stalowe chmury wyrzucały z siebie fontanny deszczu, pokrywając świat zasłoną i utrzymując w ciągłym półmroku. Spoglądając przez poszarzale błony w oknach na skąpany w deszczu i błocie świat, przypomniał sobie lata spędzone na naukach u mistrza Drafa. Było ich czterech. Czterech adeptów sztuki alchemicznej u jednego z najznaczniejszych naukowców Imperium. Przyszłość wydawała się jasna i ułożona. Po odbyciu nauk, należało zająć się własną praktyką lub eksperymentować na usługach interesującego się alchemią szlachcica. Mieszczanie, którzy mają coraz większy kapitał i o prawa równe możnym się dopominają też chętnie goszczą u siebie naukowców. Prestiż może nie ten, ale apanaże znacznie większe i pewniejsze bądź co bądź. Przypadek sprawił, że w trakcie destylacji substancjonalnej połączonej z ekstrakcją organiczną uzyskali coś co zdawało się nie spełniać wymogów stawianych przed fluidem na podagrę piwną. Sam już nie wiedział, dlaczego postanowili spróbować. Może dlatego, że uzyskali akurat cztery kryształki, piękne, głęboko czerwone. I ten wspaniały zapach, aromat życia, miłości i nadziei... A może ktoś czarował? Ktoś kto chciał wepchnąć tych czterech młodych uczonych w objęcia śmierci i strachu. Trzeba będzie to kiedyś wyjaśnić, tym bardziej, że dobrze pamiętał zapach ozonu, który spowijał wtedy pracownię, zapach magii...-Lecz teraz nie masz na to czasu, wszystko musi ucichnąć. Dybią na mnie, polują, węszą, czekają na moment słabości.-Był już zmęczony, tak bardzo zmęczony, a łowcy to wyjątkowo zacięte typy. Mistrzowie w swym fachu.
Przybyli nad ranem, nie dając żadnych szans, bezbłędni i chłodni. Obezwładniali metodycznie, uderzeniem w potylicę odbierali zmysły, cała reszta była już tylko formalnością. Ich twarze nie były ani dobre ani złe. Były beznamiętne. Niezłomna wiara w słuszność sprawy dla której pojmali mistrza i moich towarzyszy sprawiała, że sumienność ich działań graniczyła z doskonałością, zawodową perfekcją. Choć wtedy odchodził od zmysłów, dziś już wiedział dlaczego udało mu się ukryć, umknąć obławie. Na początku myślał, że to urojenia, zwidy jakowe, sny koszmarne. Ale był to dar ofiarowany mu przez Ażór, dar niezwykły, dar widzenia zmarłych....
-Piwa wam dolać, panie?- Po raz kolejny w przeciągu kilku ostatnich dni karczmarz brutalnie przywoływał go do rzeczywistości.
-Dolejcie, dolejcie- Wychylił zamaszyście, ocierając spływający po wąsach i brodzie gęsty płyn. Lubił piwo, szczególnie to ciężkie i zawiesiste od imperialnych piwowarów. Idealna mieszanka drożdży i słodu, która wydzielała z siebie intensywny zapach jesiennego lasu. Połączenie dymu fajkowego, iskrzącego się w kominku drewna, gotowanej w kuchni kapusty z grochem i ciemne imperialne.... Uwielbiał rozkoszować się zapachami, szczególnie od momentu, gdy płynący w jego żyłach Ażór tak wzmocnił ten zmysł. Odróżniał zapach krwi swoich ofiar. Wiedział co jedzą, piją i gdzie mieszkają. Pod „Trzy miecze” trafiłby z drugiego końca miasta z zamkniętymi oczami, orientując się po zapachu każdej z ulic. Inaczej pachniała przystań i targ rybny, jeszcze inaczej ulica bednarzy, która to niewiele różniła się od ulicy cieśli. Zapachu dzielnicy świątynnej nie można było pomylić z żadnym innym, podobnie aromatu placu solnego. Problemem mogła być orientacja u żaków, bo mocno pachniało tam dziwkami, a u dziwek żakami, ale w te rejony nie miał zamiaru się zapuszczać.
-Co was sprowadza do stolicy? Pewnie same ważne sprawunki? Nie mówcie, niech zgadnę. Sukno kupić chcecie ino w taką pogodę to ciężko coś na targu utrafić. Wozem podróżujecie, mus materiały nabyć planujecie. A tu kupce teraz po domach siedzą, trza wiedzieć do których drzwi zapukać...No wiecie, bo u nas sukienników jak mrówków. Stenderbergowie, Guntery, Samsty, Wagendorfy, no i oczywiście....
-Ty to masz łeb na karku karczmarzu. Takiś mądry, że aż mi dech zapiera. Masz tu sztukę srebra i mów u kogo najzacniejsze towary w asortymencie, ale żeby za drogo nie było, bo u ciebie zamierzam jeszcze trochę się wczasować i coś w sakwie zostać musi.

Gdy pachnący cebulą właściciel przybytku „Trzy miecze” skończył rozprawiać o wyższości sukna od Stenderbergów nad wszystkimi innymi, przyszedł czas aby zacząć chłonąć zapachy skąpanego w deszczu miasta. Przyszedł czas zabijania...

Gregor Kreutzlieber jako najzacniejszy łowca południowych rubieży Imperium wiedział, że tym razem nie będzie tak łatwo jak zwykle. Od ponad dwudziestu lat posyłał na stosy nibymagików, aborcjonistki i członków pseudonaukowych łże-elit, co okryło go poważną estymą w środowisku. Miał już nie byle jaką sumkę odłożoną w banku u krasnoludów, a rozmyślania o własnej winnicy, którą będzie pielęgnował na stare lata urozmaicały nudę i monotonię obserwacji karczmy „Trzy miecze”. Można by pewnie znaczniejsze siły zmobilizować, bo celem był tym razem jakowy wędrowny nekromanta dewiant, który po miastach ludziskom głowy ucina i bebechy wyjmuje, ale wtedy laur sławy na wielu dzielić by trzeba. A Gregor Kreutzlieber laur sławy chciał pozostawić tylko dla siebie.- Musze mieć się na baczności, przewidywać, działać niestandardowo, zaskakiwać. Już dwóch łowców posłał do Morra, ale tym razem trafił na równego sobie.- Rozmyślał w strugach deszczu. Rozmyślał również o wnuku, który całkiem niedawno przyszedł na świat. Kochał go bardzo i planował przyuczać od najmłodszych lat do swojego fachu. Johann, jedyny syn, skończony dureń postanowił zbuntować się za młodu przeciw ojcowskim nakazom i zająć rzemiosłem. Figurki struga. Gdyby nie podstawiony człowiek, który za jego pieniądze skupuje co miesiąc cały zapas tych wytworów wesołej twórczości Johanna, pewnie zdechłby z głodu. No ale dzieci mamy jakie mamy i mus się nimi zająć. Szczególnie, że tylko jego teraz mają. Żonę, która w okropnych męczarniach zmarła opłakiwał ponad miesiąc. Często ją wspominał i ciągle bardzo kochał. Gdy szukał w myślach nowego miejsca, w którym mógłby składować figurki syna idioty, drzwi karczmy otworzyły się powoli, uwalniając obłok pary, z którego wyłoniła się szczupła postać. Powietrze pachniało jak po burzy, ewidentny znak użycia magii. Ktoś czarował. Gregor już wiedział kto zacz, a magii się nie bał - był na nią odporny.

Szedł w bezpiecznej odległości od celu. Szarówka, deszcz i silny wiatr stwarzały idealne warunki dla śledzącego. Miasto wydawało się opuszczone, martwe. Nikt nie krzyczał, nie przekomarzał się, nie wyzywał. Psy nie ujadały, konie nie rżały, kozy nie beczały. Tylko deszcz i wiatr, oraz szczupła, zgarbiona postać odziana w czarny płaszcz z kapturem , podążająca przed siebie spokojnym krokiem. Skręcił w zaułek prowadzący na tyły zabudowań. Szli teraz w dzielnicy cmentarnej, mając po prawej mury żalnika, a po lewej kamienice. Czarna postać przystanęła w jednej z bram, przyglądając się nagrobkom. Gregor tylko na to czekał. Szybkim i zdecydowanym ruchem dobył miecza. Przywarł do muru, nie ryzykując jednocześnie bezpośredniego podejścia za plecy. Myśl o niestandardowym działaniu, która przeszła mu przez głowę sprawiła, że kolejny ruch jawił się jako iście mistrzowski. Wdrapał się na mur okalający cmentarz i powolnym krokiem zmierzał w kierunku przyczajonej postaci. Gdy zeskakiwał aby uderzeniem w potylicę powalić śledzonego, naszły go wątpliwości czy aby nie przeoczył czegoś, czy zadbał o wszystko? Teraz nie było już na to jednak czasu. Wprawnie uderzył rękojeścią miecza w miejsce, w którym kaptur łączy się z kołnierzem. To co stało się potem sprawiło, że groza i niepojęty strach zawładnęły jego ciałem. Ręka, którą wymierzył cios przeszła przez postać niczym przez powietrze, sprawiając, że zachwiał się znacznie i stracił równowagę. Gdy podniósł wzrok, ujrzał koszmarnie zdeformowaną postać zmarłej żony. Jej twarz wyrażała ból i cierpienie, była sina i pokryta wrzodami, które co raz wystrzeliwały strumieniami krwi i ropy. Bezwłosa i koszmarna.
-Przecież, przecież, ty nie żyjesz!!- Wybełkotał odchodząc od zmysłów. Próbował zlepić kilka słów w sensownie brzmiącą całość, lecz nie był w stanie.
-Przepraszam- Szepnęła dziwnie skrzeczącym głosem- Bardzo Cię przepraszam kochany.
-Za co?
Na początku poczuł delikatne ukłucie. Jakby użądlenie. Gdy zobaczył wyłaniające się ze swojej piersi ostrze zrozumiał, że tym razem ktoś przechytrzył starego lisa. Na stal odporny nie był...

Upadł na plecy, było mu potwornie zimno. Słowo strach nabrało dla niego zupełnie nowego znaczenia. Groza przeszywała każdą część jego spazmatycznie dygocącego ciała. Smród gówna doprowadzał go do szału. Już nieraz widział jak prowadzeni na stos robili pod siebie, a teraz jemu przyszło zesrać się w gacie w godzinie śmierci. Zobaczył nad sobą mężczyznę, który pewnie czekał na niego schowany w bramie. Krople deszczu obijały się o starannie ogoloną głowę, spływając następnie na długie czarne wąsy i równie imponującą brodę. Gregor czuł, wiedział podświadomie, że jego oprawca nie jest zły...Dostrzegł to w jego ciemnych oczach.
-Ktoś ty?- Zapytał plując krwią.
-Zwano mnie kiedyś Amlevart. Mogłeś z wnukiem szczęścia na stare lata zażywać. Nie ciebie sobie upatrzyłem. Sam się znalazłeś, sam sobie taki los zgotowałeś. Obiecuje, że nie będzie bolało. Przepraszam w imieniu własnym i twojej żony, którą musiałem fatygować.- Glos miał ciepły, przyjemny...Potem nastała ciemność...


Karczmarz przywitał go z uśmiechem prezentując znaczne ubytki w uzębieniu. Szczególnie rzucał się w oczy poczerniały ząb na przedzie, który z racji osamotnienia i braku bliskich sąsiadów prezentował się nader okazale. Proponował napitki i strawę, lecz Amlevart zbył go ostrym ruchem ręki. Nie było na to czasu. Czekało go kilka godzin ciężkiej pracy, której nie można było odłożyć na później.

Cztery skrzynie, które wszędzie ze sobą woził zajmowały większą część pokoju. Przyłożył dłoń do drzwi, smakował ich fakturę, był myślami w środku, w pustych przestrzeniach pomiędzy pojedynczymi drzazgami. Zapachniało ozonem, poczuł jak energia, którą uwolnił rozpływa się po drzwiach. Teraz nikt nie będzie mu przeszkadzał.
Rozkładał aparaturę w pośpiechu, chcąc skończyć przed północą. Będzie mógł zażyć przed snem i uniknie porannego dellirriuum. Kolby destylacyjne, pojemniki flogistonu, który mógł pożenić składniki babskie z męskimi i przewody ekstrakcyjne to najważniejsze elementy, o które bardzo dbał. Brak stanksów, grabgów czy ziela semigradowego można było zastąpić, mózg i nerkę szybko zdobyć, lecz bez kolby lub flogistonu cały proces nie byłby możliwy. Miał wszystko, działał metodycznie i sprawnie. Deszcz coraz mocniej uderzał o szczelnie zamknięte okiennice.
Spodziewał się go. Może trochę później, lecz widok stojącego przy drzwiach Gregora nie był dla niego zaskoczeniem. Zawsze przychodzą. Świeże dusze są jak ćmy, które we wszechogarniającej ciemności lgną do źródła światła. Amlevart był dla nich takim właśnie światełkiem. Gdy przychodzą, stają przy nim patrząc przed siebie, zagubieni i zalęknieni. On jawi im się jako święcąca, bezkształtna masa, w którą wpatrują się bezrozumnie. Amlevart miał moc ujawniania się zmarłym i przywoływania ich. Jeśli nie miał wobec nich żadnych planów, pozwalał odejść. Wskazywał i otwierał drzwi, przez które mogli opuścić ten świat na zawsze. Nagle zdał sobie sprawę z faktu, który wprawił go w osłupienie. Łowca go widział...

Przyglądał się badawczo, starając się zrozumieć rzeczywistość która go otaczała.
-Źle żyłem Amlevarcie- Odezwał się nagle.- Nie przyjęli mnie, odrzucili. Byli tam wszyscy, którzy z mojego powodu odeszli, co do jednego. Pomóż mi to wszystko naprawić, proszę. Wiem jak uwolnić cię od przekleństwa Ażóru...

Po raz pierwszy od wielu lat Amlevart zaniemówił, lecz przeczuwał, że los połączył ich teraz w poszukiwaniu wyzwolenia. Nagle pojawił się cel, którego do tej pory nie mógł sobie wyznaczyć. Wchodzili na zupełnie nową drogę. Drogę nadziei...


Johan.
komentarz[33] |

Komentarze do "Pasterz Dusz"



Musisz być zalogowany aby móc oceniać.


© 2000-2007 Elixir. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Designed by Kerm
Engine by Khazis Khull based on jPortal


   Sonda
   Czy ewolucja idzie w dobrym kierunku?
Jasne, tylko tak dalej.
Nie mam zdania.
Nie wszystko mi się podoba, ale
Nie widzę potrzeby.
To krok wstecz.
Musisz być zalogowany aby móc głosować.

   Top 10
   Bogowie greccy
   Fantasy jako ...
   Przeznaczenie
   Apokalipsa 20...
   Wilkołaki
   Legenda o kró...
   Bogowie grecc...
   Chupacabra
   Egipscy Bogow...
   Inspiracje ku...

   ShoutBox
Strona wygenerowana w 0.024423 sek. pg: