..:: ELIXIR | Gry Fabularne(RPG) | Gry Komputerowe(cRPG) | Fantastyka | Forum | Twoje Menu Ustawienia
   » Menu

   » Recenzje

   Szukaj
>NASZE STRONY
 MAIN
:: Strona Główna
:: Forum
:: Chat
:: Blogi

 GRY FABULARNE
:: Almanach RPG
:: Neuroshima
:: Hard HEX
:: Monastyr
:: Warhammer
:: Wampir
:: D&D
:: Cyberpunk2020
:: Earthdawn
:: Starwars
:: Arkona

 GRY cRPG
:: NWN
:: Baldurs Gate
:: Torment
:: Morrowind
:: Diablo

 FANTASTYKA
:: Literatura
:: Tolkien
:: Manga & Anime
:: Galeria

 PROJEKTY
:: Elcards
:: Chicago

   Statystyki
userzy w serwisie:
gości w serwisie: 0

Kishkankal zwany Końcem; Cz. 2




-Co to ma znaczyć? –wychrypiała Sheillien, podpierając się na jego ramieniu.
Ahir opuścił mównicę, by zamienić słowo z współsędziującymi i w tym właśnie momencie stało się coś niezwykłego. Nagle pojawił się ogień, a po nim fala chłodu, a tam, gdzie przed chwilą stał sędzia, w wybuchu czerwonego świetła pojawiła się znajoma Illiannaelowi postać.
Nie nosił maski, ani nie zmieniał imienia. Patrzył prosto przed siebie, nie rozglądał się dookoła; wiedział, że budzi respekt. Był zabójcą, istotą bez duszy i serca, a nie musiał się obawiać kary. Co za ironia dla niewinnie oskarżonego Illiego.
Nie wyglądał jak nocna mara. Miał na sobie czarny strój absolwenta Akademii Wojskowej Oon. Złoty łańcuch na szyi, bransolety na nadgarstkach i szyderczy uśmiech na twarzy. Pierwsze co poczuł na ego widok to strach, potem stopniowo przyłączyły się do tego gorsze uczucia; obrzydzenie, nienawiść i... zazdrość. On nie miał nic, a taki potwór posiadał wszystko o czym można marzyć. Przynajmniej teraz tak mogło się wydawać.
Ahir przez chwilę z podziwem przyglądał się nowoprzybyłemu, po czym podbiegł do niego i skłonił się nisko. Ludzie, którzy mieli opuścić salę, stali i przyglądali się zwycięzcy w milczeniu pełnym zachwytu dla dostojeństwa tej postaci.
-Witamy!... –zawołał sędzia, po czym zaniemówił.
-Ja również witam i szczerze dziękuję za honor uczestnictwa w turnieju organizowanym przez Króla Królów –zazwyczaj zachowujący milczenie Jozuel, mówił teraz spokojnym, głębokim głosem. Zdawał się być uprzejmy i miły, choć nadal górował nad całym towarzystwem.
-P-pan Jozuel zajął pierwsze miejsce za pracę pod tytułem „r’xerzeum”, czyli w języku Lexa „nienawiść”.
Przez chwilę Illiannaelowi chciało się śmiać, ale szybko się opanował, kiedy zwycięzca spojrzał nagle w jego stronę. W brązowych, obojętnych oczach tańczyła iskierka śmiechu. Rozpoznał go z taką łatwością, więc teraz równie proste byłoby zdradzić go przed królem i skazać na pewną śmierć. Im dłużej utrzymywał kontakt wzrokowy z bratem, tym więcej wspomnień wracało z dawnych dni. Cała jego hańba, skazanie na banicję, nienawiść ludzi, których kochał...
Oderwał wzrok od jego oczu i odruchowo natrafił na znak, na czole Jozuela. Coś z alfabetu runicznego demonów. Jednego można było być pewnym; to nic dobrego nie wróży. Samo pojwienie się jego brata w stolicy nie wróżyło nic dobrego.
-Proszę stanąć obok innych uczestników –polecił Ahir.
Illi zamknął powieki. Zaraz największy koszmar jego życia stanie tuż obok niego. W idealnej ciszy jaka zapadła naokoło, słyszał idealnie jego kroki. Tak, szedł prosto w jego stronę. Kiedy się zatrzymał, był na wyciągnięcie jego dłoni.
Wytężając całą swoją siłę woli rozwarł powieki. Starał się nie patrzeć w tamtą stronę. Chwilowo to było najważniejsze; nie kierować wzroku w jego stronę, nie myśleć o tym, co było kiedyś i jak potężny może się okazać teraz.
Nie myśleć o tym, że może trzeba będzie obudzić w sobie nieludzkie cechy ojca, jeżeli przyjdzie im ze sobą walczyć.
-Stoicie tu wszyscy razem jako zwyciezcy, ale pamiętajcie; turniej ledwie się zaczął! Przebyliście jedną piątą z ciężkiej drogi, jaką przed wami przygotowaliśmy. Teraz jesteśmy już pewni, że słowo pisane jest dla was niczym plastyczna materia, z której jak artyści potraficie oddać hołd temu, co stworzył Najwyższy. Doceniam to, przyjaciele, bo wiem jak ciężko deformować, czy opisywać to, co dał nam Stwórca...
-Ten, to powinien zacząć pisać nowelki –szepnęła Sheillien z pobłażliwym uśmiechem, wbijając wzrok w Ahira, który właśnie zaplątał się we własną sieć utkną ze skomplikowanych epitetów i nielogicznych przenośni. Któryś ze współsędziujących podszepnął mu coś na ucho.
-Och, tak!... Turniej! –wykrzyknął sprowadzony do świata żywych sędzia. –Czas przejść do drugiej rundy, po której zostanie was ledwie szesnaście osób. Nad nami, w jednych z wielu tarasów ogrodowych czeka na was Król Waszych Królów, Władca Waszych Władców, Najwyższy Wśród Wysokich! Przed nim macie wykazać się talentem oratorskim, w dyskusji na wybrany przez Jego Królewską Mość temat. Wchodzić tam będziecie dwójkami, według ogólnej klasyfikacji...
Illiannael przeklął w myślach, odruchowo zerkając na brata.
-Podejmie on decyzję o tym, kto z was stanie do dalszej walki, a kto odejdzie na tym etapie z pustymi rękami. Nie obawiajcie się, w każdej parze może być zarówno dwóch zwycięzców, jak i dwójka przegranych! Jako pierwsi będą mieli zaszczyt spotkać Jego Królewską Mość nasi faworyci; pan Zamaskowany Szkarłat Pustyni i Jozuel II Feniks!!!
Rozległy się głośne brawa.
-Witaj, panie Zamaskowany –syknął mu do ucha Jozuel. -Zapewniam, że nie odejdziesz z tego miejsca z pustymi rękami... O ile będziesz jeszcze miał ręce.
Starał się zachować powagę, ale sparaliżowany strachem ruszył się z miejsca dopiero, gdy Sheillien zawołała do niego beztrosko:
-Powodzenia Cynyiron, niech cię prowadzi Fortuna!
-Dzięki... –wychrypił w odpowiedzi i dogonił brata, stojącego już przy bramie.

-Powodzenia Kai...
-Małżeństwo ze mną nie upoważnia cię do omijania tytułów –warknął nieprzyjaznym tonem, odtrącając dłonie Adimetry, wygładzającej mu uczynnie szkarłatny płaszcz. Odwróciła się ze łzami w oczach i odeszła pośpiesznym krokiem.
Król siedział na ławeczce przy fontannie, pozornie bez żadnej ochrony. Tymczasem na dachach czekali asasyni wynajęci przez organizatorów w Oon. Nawet teraz, w świetle dnia nie mógł ich dojrzeć. Przecież w tym momencie obserwowali ławeczkę, na której siedział i teren dookoła, a mimo to on nie potrafił dopatrzeć się ani jednego z tych cichych wojowników bractwa cienia.
Na dworze było gorąco, a ci głupcy prowadzili do niego dopiero pierwszą z dwudziestu pięciu par graczy. Kto wymyślił takie durne zasady? I jak pijany był, gdy się na nie zgadzał? Zajrzał na dno wielkiego, ozdobionego rubinami pucharu i stwierdził, że nieźle, skoro każdego dnia opróżnia po dziesięć takich kielichów.
Dla niego to mogliby się wszyscy rzucić na arenę i popodrzynać wzajemnie gardziele. Przecież właśnie na tym polega cała zabawa; żeby było krwawo, żeby ktoś umierał dla jego chwały. Cóż, będzie musiał poczekać na trzecią rundę. Wtedy rzuci hasło „na śmierć!” i pozbędzie się głupich sługusów jakichś małoznanych książąt.
-Witaj panie!
Przerażony podskoczył w miejscu i uspokoił się dopiero na widok szeroko uśmiechniętego Ahira Buddjahiny.
-Durniu, czemu nigdy nie korzystarz z zapowiedzi?
Sędzia ponownie skłonił się w pas, doprowadzając tym samym Króla do szewskiej pasji. Owszem, lubił lizusów, ale senator Ahir był w niego zapatrzony do granic możliwości. Schlebiał nawet porażkom Jego Najwyższej Mości, Wielkiemu Władcy, Królowi Nad Króle itd. Co mu po sługach, których rad nie można wysłuchać bez pomijania co drugiego słowa (tj. komplementów).
-Oto pierwszych dwóch kandydatów na kanclerza, a za razem zwycięzców pierwszej potyczki turniejowej, którzy musieli...
-Wprowadzić ich! –warknął zniecierpliwiony.
-Oto oni; Zamaskowany Szkarłat Pustyni i nasz faworyt, Jozuel II Feniks!
Na dźwięk pierwszego „imienia” wypluł całą zawartość kielicha, z którego właśnie zdrowo pociągnął.
Tymczasem do ogrodu weszli, ramię w ramię, dwaj bracia, potomkowie bogów. Illiannael, o głowę wyższy od Jozuela, poprawił nerwowo maskę, kiedy ujrzał swojego dawnego ucznia.
-Witajcie i rozgoście się! –zawołał do nich dumnie rozpychając się na drewnianej ławeczce. –Jesteście moimi gośćmi, więc cały pałac jest też chwilowo waszym domem, goście z dalekich krajów!
Illiemu chciało się zauważyć drobny fakt, iż mieszka w stolicy od dobrych kilku mileniów, ale ugryzł się w ostatniej chwili w język. Lepiej nie zdradzać o sobie za wiele informacji. Dla króla najlepiej pozostać wędrowcem z odległych krain.
-Powiedzcie mi, skąd pochodzicie.
No, ale teraz trzeba będzie zdecydować z jakich dalekich krajów.
-Może niech kolega zacznie –rzekł z szerokim, sztucznym uśmiechem Jozuel, przyprawiając brata o mdłości.
-Jeżeli sobie życzysz, mój drogi –odparł z równie mistrzowsko udawaną uprzejmością, przyprawioną goryczą i jadem, oczywistym jedynie dla tej dwójki. –Nie mam imienia, chociaż niektórzy zwą mnie Cynyironem, a pochodzę z miasta żagli, Aisakun.
Może wyjdzie na ucywizowanego dzikusa, ale przynajmniej zachowa się rozważnie. W końcu o tym miejscu wiedział najwięcej. Nie tylko z ksiąg, ale i z doświadczenia oraz kilku niezatartych, bolesnych wspomnień.
-To wspaniale, Cynyironie, bo Oon, mój rodzinny kraj, prowadzi wielostronną współpracę handlową i polityczną z krajem twoich przodków, więc znam się doskonale na dzisiejszym stanie Aisakun –rzekł jego brat, stawiając duży nacisk na „kraj przodków” i „dzisiejszy”.
Illiannael zdał sobie nagle sprawę z tego, jaki błąd popełnił. Kiedy ostatnio był w rodzinnych stronach, to było tylko niewielkie, wypołnione po brzegi prymitywnymi śmiertelnikami, zarządzane przez bogów miasto. Teraz wiele mogło się zmienić, a on wiedział jedynie o kilku ogólnikach dotyczących ostatnich wydarzeń historycznych.
Z początku nie miał pojęcia dlaczego Jozuel podpowiada mu i koryguje jego błąd, ale po chwili dotarło do niego, że chce tylko zrobić to, co sprawia mu taką przyjemność; kopnąć leżącego.
Kiedy wieki temu opuszczał po cichu ojczyznę ktoś w tłumie krzyknął, wskazując nań palcem „oto zabójca i wygnany! Illiannael, nie syn bogów, a bastard z nieprawego łoża!”. Był wtedy niemal pewny, że słyszał ten jadowity, tak żadko przez niego słyszany głos chłopaka, o którym wiedział tyle, że jest jego bratem.
-Obaj wydajecie mi się dobrymi kandydatami na kanclerza, ale Ahir twierdzi, że macie posiadać talent krasomówstwa –rzekł znudoznym tonem król. –Rozkazuję więc wam, byście opisali mi dzień swojej śmierci w kilku, najwyżej kilkunastu zdaniach.
Illi nawet nie podejrzewał nigdy swego władcę o tak kreatywne myślenie. Teraz też go o to nie podejrzewał. Z góry założył, że to sędzia wymyślił temat.
-Proszę, Cynyironie, zaczynaj!
Skinął nieznacznie władcy i rozpoczął lanie wody.
-Gdy moja dusza odejdzie na podnóża Erebu, sercem zostanę tutaj. Śmierć przyjdzie cicho, nie będzie mi straszna. Bo czy na polu bitwy, czy we własnym łożu przyjdzie mi zginąć, nie będę nad tym biadał. Przecież mi już nikt nie zginie, a ja nigdy nie odczuję bólu. Lekko i ze spokojem wydam ostatnie tchnienie i sądzę, że podążał będę tam, gdzie dusze ludzi prawych, bo takim się czuję.
Kiedy to mówił, przez myśl przeszło mu tylko, że za same kłamstwa zawarte w tej wypowiedzi mógłby spędzić parę dodatkowych minut w czyścu, a gdyby na jaw wyszły wszystkie jego czyny...
-A ty, Jozuelu?
-Ja, panie? –zapytało niewinnie wcielenie zła. –Ja nie zamierzam zginąć. To byłby dla ciebie kłopot, nieprawdaż?
Przez moment władca patrzył na niego zaskoczony, po czym wybuchł śmiechem.
-Jakbyś mi czytał w myślach! –parsknął po jakimś czasie i powoli zaczął się uspokajać. –Ale tak naprawdę, powiedz, czy jesteś nieśmiertelnikiem?
-Tak, panie –przyznał skromnie Jozuel. –Nawet strzały i noże asasynów, których umieściłeś na dachach wokoło, nie potrafiłyby mi wyrządzić większych krzywd.
Król najwyraźniej był zachwycony jego geniuszem. Możliwe, że okrzyknąłby go kanclerzem bez zbędnych ceregieli, gdyby nie główny cel tej całej farsy; krwawa jatka na arenie.
-Możecie odejść i obiecuję... wam, że obaj znajdziecie się w kolejnej rundzie.
-Dziękujemy, to miłe wyróżnienie –rzucił na pożegnanie, jak do dobrego znajomego Jozuel i nie czekając na rozkazy, oddalił się do wyjścia. Wykonał swoją część roboty, więc miał już gdzieś uprzejme pożegnania i inne takie ludzkie pierdółki, które musiał grać przed śmiertelnymi. Illiannael po raz drugi tego dnia musiał podążać za nim, co stanowczo nie przypadło mu do gustu.
Na schodach spotkali Ahira, prowadzącego kolejną dwójkę kandydatów.
-Zgłoście się do sali za jakieś trzy godziny, na razie macie wolne –wyrecytował szybko, popychąc przed sobą jakichś studenciaków z UK.
Illi odruchowo spojrzał na brata, a gdy spotkał obojętne spojrzenie kasztanowych oczu, odwrócił szybko wzrok.
Zapowiada się nieciekawy dzień.



Arena miasta Loreai.
Przez tysiące lat ginęli tu ludzie, dla władców, którzy i tak już brodzili we krwi. Każdy świt zwiastował śmierć. Niepowstrzymana jak wschodzące słońce odbierała światu wojowników, których imion zapominano jeszcze w dniu ich porażki.
Na wieki przed panowaniem Wielkich Królów zamknięta i opuszczona, istniała jako zabytek, pamiątka po zatartych szlakach zła, na jakie schodzili żądni krwi władcy oraz ludzie z początków historii.
Teraz przyszedł czas, by te ścieżki wydeptać na powrót.

W honorowej loży, obok Króla Królów zasiedli jego najbliżsi doradcy, wysocy kapłani, wasale i lenni władcy większych krain Złotych Lądów. Na stromych, spadzistych schodach, prowadzących na marmurową, ozdobną runami posadzkę, stał Ahir. Zmienił szaty na ceremonialną kapę adrana, w dłoni trzymał laskę z białego drzewa, wysadzaną szafirami i rubinami, według dawnych tradycji dającą mu władzę nad przebiegiem walk.
Prawda była taka, że wszystko zależało w ogromnym stopniu od kaprysów króla.
-Spójrz generale Komore, patrz na potęgę jaką zbudowałem własnymi rękoma! –krzyknął król, gestem obejmując monumentalną budowlę. –Własnymi rękoma!...
Śniady, dobrze zbudowany mężczyzna, usługujący przy podawaniu posiłków mało nie zaniósł się gorzkim śmiechem. Jeszcze niecałe pięć lat temu pracował przy poszerzaniu królewskich pałaców. Niewyobrażalne stosy kosztowności, jakie dane mu było w owym czasie oglądać, tak kolidowały z jego brudną, ubogą codziennością, że porzucił wiarę w Stwórcę, po tym jak otrzymał zapłatę za ciężkie miesiące bezustannej harówki. Pieniędzy starczyło mu na porządny posiłek i kilka nocy w karczmie.
Większość ludzi, którzy w ten, czy inny sposób utracili swój majątek (albo nigdy go nie posiadało) zatrudniano za bezcen u władcy Uenii. Więźniowie ironicznego piekła; otoczeni nieprzebranymi bogactwami, ludzi marnotrawnymi i próżnymi, sami pracowali jak niewolnicy na swój nędzny kawałek chleba. Jesteś głodny, przed tobą zastawiony stół gnie się pod wykwintnymi potrawami, a ty nie możesz ich dotknąć.
Ahir wspiął się po spadzistych schodach, pokłonił się i rzucił krótkie hasło:
-Gotowi!
Król powstał z ogromnego, marmurowego tronu i gestem dłoni wydał rozkaz trębaczom. Podłużne rogi zakupione u górali z południa wydały z siebie niski, przeciągły dźwięk, wibrujący w powietrzu jeszcze długo po tym, jak potężni mężczyźni przestali dmuchać w mahoniowe ustniki.
Tłum umilkł, cała uwaga skierowała się w stronę tarasu, na którym stanął władca. W ozdobnych, purpurowych szatach, złotych łańcuchach oraz z diademem wysadzanym drogimi kamieniami połyskującym w słońcu wszystkimi barwami tęczy wyglądał wiele potężniej i mężniej niż w smutnej rzeczywistości, pełnej fałdów zalegającego tłuszczu.
Cała otoczka glorii, chwały, cały ten przepych miał przede wszystkim przypomnieć wszystkim jego wasalom, kto tu sprawuje najwyższą władzę.
-Bracia!
Jego zazwyczaj wysoki, niemal dziewczęcy głos nabrał siły odbijając się wysokich trybun areny.
-Dzisiaj będziemy świadkami walki o najwyższą cnotę jaką może posiąść człowiek! Walki o władzę!
Zamilkł na chwilę czekając na owacje, lecz nie otrzymał nic, prócz kilku niepewnych klaśnięć jego najbardziej uniżonych sług i podnóżków. Reszta zebranych, od najbogatszych panów po zasiadającą w ostatnich rzędach biedotę, siedziała z cichym protestem na ustach. Na wielu twarzach pojawił się grymas niezadowolenia i niezwykłe zacięcie, jakby chcieli rzucić jakimś ostrym przedmiotem w stronę króla.
-Wprowadzić zawodników –rzucił Ahirowi komendę. Tłum zawrzał; turniej od tygodnia był głównym tematem rozmów, założono nawet kilka (nielegalnych) spółek, w których przyjmowano zakłady naprawdę różnych rodzajów.
Pod północnym skrzydłem trybun otworzyły się nagle wrota i wyszedł z nich równym krokiem rząd postaci. Wyglądali jak mrówki na tle wielkiej, idealnie gładkiej posadzki.
-A oto i nasi ćwierćfinaliści! –zawołał wskazując na zwycięzców pierwszych dwóch rund. –Staną ze sobą w równej walce. Zabronione jest używanie jakichkolwiek przedmiotów magicznych oraz talizmanów. Można posługiwać się czarami dowolnego stopnia, arena otoczona zostanie polem ochronnym, kiedy tylko rozpocznie się walka. Pamiętajcie, że dopóki któreś z was się nie podda albo nie będzie w stanie już nic zrobić, bariera nie zostanie usunięta. Cokolwiek robicie, robicie to na swoją odpowiedzialność.

Gyas zasiadający wśród publiczności uśmiechnął się pod nosem. Wiedział doskonale co kryje się za zasadami turnieju. Jaśniepajac dał zawodnikom wolną rękę do urządzania krwawej rzezi na oczach tysięcy mieszkańców Loreai. Bariera nie do usunięcia i możliwość wyjścia jedynie ze splamionym honorem lub plamami krwi. Cokolwiek robią, robią to na swoją odpowiedzialność...
Efektowny czar dalekiego zasięgu w zamkniętej przestrzeni może się zakończyć śmiercią dla obydwu uczestników. Władca zapewne liczył na głupotę któregoś z czarnoksiężników i kolejny ciekawy akt widowiska jakie sam sobie wyszykował.
-Wszyscy wiemy jak wielu czarodziejów z Aker, stolicy oraz Małych Państw trudziło się, by przygotować tę niewidzialną zaporę...
Nie słuchał dalszego ględzenia króla. Rozejrzał się na boki. Miejsca po jego lewej stronie zajmowali nieciekawi jegomoście w kapturach. Po prawej mała dziewczynka starała się poluzować ciasno zapięte rzemyki wyszywanego srebrem kaftanika. Siedząca obok niej kobieta, matka lub opiekunka, co chwila ganiła ją ostro w ojczystym języku. Bliskie płaczu dziecko wierciło się niecierpliwie, nie mogąc złapać oddechu.
Gyas delikatnie szturchnął dziewczynkę w ramię i z miną konspiratora wcisnął w drobne rączki swoją zieloną, ohydną do bólu broszę. Każdy polityk na niskim stanowisku musiał ją posiadać, nawet jeżeli była najbrzydszym przedmiotem jaki widziały jego oczy. Jedyną jej zaletą był ostry jak brzytwa koniec zapinki, używany jako scyzoryk, pilnik do paznokci, nóż do otwierania kopert, bywało że w niektórych sytuacjach zastępować mógł nawet wytrych. Zastosowań wymyślano bez liku, lecz wygląd nadal bódł w oczy.
Dziecko błyskawicznie rozcięło kilka rzemyków i odetchnęło z ulgą. Zwróciło szybko przedmiot prawowitemu właścicielowi, spoglądając nań ze szczerym uczuciem ulgi.
Król nadal nudził o jakichś małoistotnych sprawach.
-Jak wiemy sam również byłem uczony przez najlepszych z najlepszych...
„A potem pozbawiłem ich majątku, a rodziny stanowiska”, dokończył w myślach, z niemałą goryczą.
Wszyscy ze zgaszonym entuzjazmem obserwowali zawodników. Ci również zmęczeni upałem i nudną przemową króla ziewali, grzebali nogą w ziemi, rozglądali się po trybunach. Wszystko oby nie słuchać apoteozy samego siebie autorstwa Króla Królów.
Tylko jeden z nich stał na lekko rozstawionych nogach, patrząc gdzieś w dal.
Uśmiechał się do siebie.
Bo myślał o sobie.
I o tym, czego dokona, kiedy już zwycięży w turnieju.
Jego twarz, o spokojnych, budzących zaufanie rysach wieśniaka, nie zdradzała żadnej słabości, najmniejszego cienia zmęczenia, czy niezadowolenia. Nie wyrażała nic, prawie nic. Tylko ten drwiący uśmieszek, nie schodzący z warg nawet, gdy rozległy się głośne brawa. Przemówienie było nareszcie skończone. Nie klaskał, nie przestał spoglądać w dal, w nicość. Jakby widział coś, czego nie mogą dostrzec inni.
-Ciekawy typek –mruknął Gyas do zakapturzonej postaci siedzącej po jego lewej stronie.
-Sądzę, że to może być Jozuel –odpowiedział głos spod lnianej kapoty. –Przynajmniej z tego, co mówił twój brat, na to wygląda...
-Nigdy mi go nie opisywał –odrzekł Gyas, wlepiając wzrok w zamaskowanego jegomościa. –Nieczęsto porusza ten temat...
-Ta, nie często.
Nagle zdał sobie z czegoś sprawę, powoli odwrócił się w stronę swojego sąsiada. Z cienia długiego kaptura patrzyły na niego ciemne oczy śniadego mężczyzny w średnim wieku. Śmiertelnika.
-Kim ty...?
-To my!
Zanim zdążył dokończyć pytania zza nieznajomego śmiertelnika wyjrzała smukła, kobieca twarz. Również skrywała się w cieniu brunatnej kapoty, lecz rozpoznał ją natychmiast.
-Umbriel, co ty tu robisz? –zapytał, coraz bardziej gubiąc się w całej sytuacji. –Kim jest ten mężczyzna? Gdzie jest Jaśniepajac?...
-Wujku!
-Czemu jesteście tak poubierani, co się...?
-Jak na chwilę zamilkniesz, może odpowiem ci w skrócie chociaż na część z tych pytań -syknęła wściekle. –Po pierwsze, nie mów do mnie Umbriel. Jestem kapłanką cienia, przynajmniej na takich wyglądali ci goście, których obrabował Nitro –mówiąc to, wskazała na złodzieja, szczerzącego żółte zęby. –Gdyby nie to, że byli zaproszeni na turniej, a przy tym dość naiwni i słabi, musielibyśmy siedzieć z tyłu. Tylko kapłani mogą wybierać sobie dowolne miejsca. Zakładam, że tata bierze w tym udział?
-Tak, to ten w masce –mruknął Gyas, starając się, by nikt ich nie usłyszał.
-A gdzie mama?
-Nie ma jej z wami?
Umbriel uniosła brwi w zaskoczeniu, po czym przeniosła wzrok na arenę. Powiódł za jej spojrzeniem w stronę schodów do królewskiej loży, na której zawodnicy ustawiali się w kolejce do urny trzymanej przez głównego sędzię.

Illiannael losował jako ostatni. Nie mogło być już tragicznie, bo najgorsza z możliwości przypadła ordynarnie wyglądającemu kapłanowi, chyba młodszemu adranowi jakiegoś małego bractwa. Wyglądał na pewnego zwycięstwa. Nieźle się zawiedzie.
-Dwa –rzekł na głos, przyglądając się jak pomocnik Ahira bazgrze na kartce jego imię.
-Twoim przeciwnikiem będzie Jozuel II Feniks, walczycie jako pierwsi –rzekł znudzonym głosem chłopak, po czym przekazał swoje zapiski swojemu mistrzowi. Ten podreptał rozradowany na brzeg tarasu i krzyknął z niespotykaną dumą i namaszczeniem:
-Czas zacząć!
Publiczność wydarła się w dzikim ryku zachwytu. Wiatr, jakby odpowiadając na to wyzwanie, przyniósł z otaczających miasto pustyń skrzące się w słońcu drobinki piasku. Zrobiło się nieco chłodniej.
-Uriel Ibn Mauri przeciw Jozuelowi II Feniksowi!!!
W ogłuszającym ryku publiczności, na oczach tysięcy, dwóch człowiek i demon pomaszerowali przez pustą przestrzeń areny. W przestrzeni unosił się jedynie pustynny pył oraz nieustający wiwat mieszkańców zjednoczonej pokojem, rosnącej w miłości Uenii. Obecnie żądnej krwi na pokaz.
-Chyba nie sądzisz, że uda ci się pokonać czarnoksiężnika mojego pokroju? –zapytał z nieukrywaną wyższością Uriel. –Nawet nie zdajesz sobie sprawy z mojej potęgi.
Chciał zbić przeciwnika z tropu, ale podziałało to w odwrotny sposób. Jozuel stał obojętnie, patrząc prosto mu prosto w oczy. Mało nie krzyknął „przestań!”, ale powstrzymała go silna wola i nieustająca pewność siebie. Ciężko oddychając, ledwie powstrzymując atak furii, starał się odnaleźć w pamięci najlepsze zaklęcie ofensywne, jakie w krótkim życiu poznał. Determinacja malująca się na jego twarzy mogła mieć duży wpływ na to, co stało się po chwili.
Kilka słów inkantacji wyrzucanych z płuc wściekłymi warknięciami, przemieniło się w ogromnych rozmiarów ognistą kulę. Trzymał ją pewnie na wyciągniętej dłoni dość długo, chociaż parzyła jego palce. Jak małe dziecko chwalące się „patrz co umiem!”.
Zgiął i wyprostował gwałtownie ramię, celując prosto w nieznośnie opanowanego przeciwnika. Spodziewał się w ten sposób szybkiego końca, więc nie oszczędzał na to energii.
Jozuel uniósł dłoń i nakreślił przed sobą jednym, płynnym ruchem kilka znaków. Wszyscy znawcy magii spodziewali się jakiegoś czaru defensywnego, tarczy, ściany, czy chociaż prostego neutralizatora, lecz kula o nic nie uderzyła.
Zatrzymała się w miejscu wraz z oddechami widzów. Po czym, ku przerażeniu kapłana, zaczęła zawracać w jego stronę. Spanikowany ledwie umknął z życiem, tworząc w odpowiednim momencie tarczę.
I marnując w ten sposób resztki swojej cennej energii życiowej.
Jego plan był całkiem inny od smutnej rzeczywistości; pokonać przeciwnika jednym, potężniejszym zaklęciem. Nie spodziewał się tak łatwego odparowania jego jakże dopracowanego, jakże misternie dopracowanego czaru.
Została mu już tylko jedna możliwość. Dobył krótkiego miecza i rzucił się z wrzaskiem na przeciwnika.
Czuł każdy kamień pod stopami.
Czuł każdy swój ciężki oddech.
Czuł na plecach wzrok tłumu.
Wszystko stało się nagle takie piękne.
Chciałby zostać jeszcze przez chwilę, ale...
Jozuel czekał na niego z wyciągniętą dłonią, nie kwapił się nawet, żeby wcześniej przygotować zaklęcie, czy choćby dobyć miecza. Przeciwnik był już blisko celu, w sercu poczuł iskierkę nadziei, kiedy nagle zatrzymał się i złapał za żołądek. Dookoła zapadła cisza, także wszyscy mogli idealnie usłyszeć dziwne dźwięki jakie wydobywały się z gardła młodego kapłana. Coś pomiędzy duszeniem się, a wołaniem o pomoc.
Przeciwnik przez chwilę przyglądał skręcającemu się z bólu człowiekowi, po czym opuścił dłoń i syknął pod nosem:
-Krwawa Sinistra.
Ktoś w pierwszym rzędzie niemal automatycznie zwymiotował, kobiety piszczały i mdlały, tylko kilku co okrutniejszych śmiało się z satysfakcją.
Wśród nich był sam Król Królów.
-Wspaniałe! –krzyczał, zanosząc się dzikim śmiechem. –Wręcz doskonałe! Krótkie, ale jakże... wyrafinowane. Uwielbiam tego faceta!
Illiannael z przerażeniem patrzył na zwycięzcę pierwszego pojedynku, powolnym krokiem wracającego w stronę loży, gdzie zebrali się zawodnicy. Na ciemnej szacie połyskiwały odbryzgi świeżej krwi, ale w oczach mordercy nie znalazł nic prócz spokoju.
-Do ćwierćfinałów przechodzi Jozuel II Feniks –wykrztusił Ahir ledwie słyszalnym szeptem. Nie musiał tego mówić. Wszyscy doskonale widzieli porażkę Uriela, zarozumiałego kapłana. Teraz już wszyscy stracili całą pewność siebie, już nie tylko Illi oczekiwał z przejęciem na kolejne rundy. Wielka plama krwi świadczyła wyraźnie o potędze ich potencjalnego przeciwnika.
-To jakiś potwór... –wyszeptała podekscytowana Sheillien. –Chciałabym go spotkać w następnej walce!
-Ja też –oznajmił czarodziej stojący za nimi. Niemal natychmiast poparło go kilka pomruków aprobaty.
-To przecież szaleństwo, on... –żachnął się Cynyiron, ale nie dokończył. Jozuel przeszedł bardzo blisko jego ramienia. Może to złudzenie, ale wydawało mu się, że widział na jego wąskich ustach szyderczy uśmieszek. Ominął zwartą grupkę uczestników turnieju i stanął przed fotelem obok władcy, na którym siedział generał Komore. Stary weteran wojenny nagle skurczył się i pobladł bardziej niż zwykle.
Król przez chwilę przyglądał się zwycięzcy z dziwną mieszanką lęku i zachwytu, po czym zwrócił się podekscytowany do swojego dowódcy:
-Powstań!
-Ależ panie, ja...
-Powstań i odejdź!
-Ale...
-Słyszałeś, co mówił nasz władca? –zapytał cicho Jozuel, wpijając nie zdradzające żadnych emocji spojrzenie w małe oczka żołnierza.
Generał powoli zsunął się z krzesła, skłonił się lekko i ruszył pędem w stronę wyjścia dla służby.
-Tak kończą ci, którzy źle ci służą panie –rzekł obojętnym tonem faworyt turnieju na kanclerza, po czym zajął honorowe miejsce. Dookoła zasiadali doradcy królewscy, lecz żaden z nich nie ważył się nawet szepnąć słowa przeciw dziwnemu jegomościowi, który zdobył w jeden dzień więcej, niż oni przez całe swoje życie.
Wśród widowni panowało niezwykłe poruszenie. Pokazywano sobie palcami resztki Uriela, obserwowano człowieka zajmującego miejsce obok władcy. Zewsząd słychać było w różnych językach „rauko, nosferati, shear, zikrait, potwór”. A jednak ta sława nie była niczym destruktywnym dla reputacji wojownika. Wręcz przeciwnie. Szacunek jaki nagle wzbudził wobec prostych ludzi, wysokich książąt i bogatych kupców, nie ustanie na wiele wieków. Mało kto może zapomnieć Krwawą Sinistrę i rozdymane od środka ciało.
Rzadko kto może zapomnieć tego, który rzucił zaklęcie.

Między rzędami publiczności przechadzali się gwardziści. Dbali o bezpieczeństwo tej „lepszej” warstwy społecznej, a także o spełnianie kaprysów bogatych kupców. Po tym co stało się przed chwilą, większość z nich zamarła w bezruchu, wlepiając wzrok w resztki kapłana.
Czasem, wobec magii, zwykły człowiek może poczuć się bezradny. Oni, którzy pilnują porządku, w konfrontacji z takim... czymś, nie mięli najmniejszych szans na przeżycie.
Jeden z żołnierzy nie wydawał się zbytnio przejęty tym, co zaszło. Wysoki generał, z lamparcią skórą przewieszoną przez ramię, prychnął tylko pod nosem. Zdawał się górować nad wszystkimi szeregowcami, biła od niego siła. Wyglądał na człowieka nieobliczalnego; iskierki szaleństwa płonęły w jasnozielonych tęczówkach, a nerwowy uśmieszek błądził bez przerwy na jego gładkiej, najwyraźniej elfiej twarzy. O ile elfowie mogą mieć rudą czuprynę.
-Żołnierz, moja żona zemdlał, przynieść woda, szybko! –rozkazywał mu łamanym językiem Lebelienu kupiec obwieszony tonami kosztowności. –Ty mnie słyszy? Woda!...
-Sam se przynieś wodę, dziadku, nawet z samej Lyry, jak ci się podoba –warknął nieprzyjaznym tonem Welsper, po czym dorzucił kilka bluzgów, od których włos zjeżył się na dystyngowanych głowach. A jednak zamilkli, o nic już go nie prosili. W końcu oni tylko wysyłają ludzi do walki, sami są tchórzami. Cała prawda o władzy...
Zszedł wzdłuż przepełnionych rzędów trybun, zatrzymując się dopiero w pierwszym. Przysiadł na schodku i zwrócił się do siedzącego obok mężczyzny, ubranego w stanowczo za duże szaty adrana:
-Dużo jeszcze zna takich sztuczek?
-Co najmniej dwie, poza tym wiele innych przydatnych zaklęć –wyszeptał z niemałym podnieceniem Quijimm. –To najprawdopodobniej najpotężniejszy wojownik na tym świe...
-Nie byłbym taki pewien –mruknął Welsper pod nosem. –Znam jednego gościa, który zmiótłby go z powierzchni Naary, gdyby tylko zechciał.
Maory wzruszył ramionami; i tak wiedział swoje.

-Uwaga! Czas na drugą rundę pierwszego w historii turnieju o posadę kanclerza! –ogłosił Ahir, niskim, donośnym głosem. –Trzeci książę rodu Ghaurów, Minor Irrelewant oraz Maior Marginale z rodu Feaurnów!
-Brzmi nudno –stwierdziła Sheillien, posyłając Illiannaelowi promienny uśmiech.
-Tak –odburknął, rzucając ukradkowe spojrzenia w stronę brata. Siedział sztywno na swoim niedużym, obijanym jedwabiem tronie, a tymczasem król opowiadał coś z przejęciem, gestykulując jak szalony. Co jakiś czas Jozuel przytakiwał z ociąganiem, jakby nudziło go każde słowo wypowiadane przez władcę. Trochę śmiesznie to wyglądało; niewtajemniczony mógł uznać za osobę czcigodnego władcy jegomościa w czarnych szatach, któremu obwieszony błyskotkami pajac mało nie wejdzie do tyłka, by zyskać jego podziw i akceptację.
W sumie to taki był chyba cel tego całego przedstawienia...
-Słuchasz mnie?
Głos Sheillien wyrwał go z zamyślenia.
-Oczywiście –skłamał z czystej uprzejmości.
-Akurat! O czym przed chwilą mówiłam?
-O niczym –odpowiedział na odczepnego, przenosząc wzrok na szamoczących się po arenie początkujących magów. Niedopowiedziane słowa inkantacji jakiegoś 1-poziomowego zaklęcia zamieniły się w kulę, która wybuchła prosto w twarz nieszczęśnika. Drugi nie był wiele lepszy; poparzył się, zanim zdążył użyć przywołanej przez siebie ognistej strzały. Typowe leszczyki, a w następnej rundzie któryś z nich ma się przecież zmierzyć z Jozuelem.
Masakra... tak starają się wygrać, nie domyślając się, że w nagrodę mogą otrzymać jedynie śmierć. O nie, taki człowiek jak jego brat nie będzie się bawił. Poczeka najwyżej trzydzieści sekund, powoli namyśli się nad sposobem skutecznego zlikwidowania śmiecia i wykona swoją rolę jak najlepiej będzie potrafił. Czyli perfekcyjnie.
-Zaraz moja kolej –westchnęła Sheillien.
-Mhm...
-Może byś mi coś doradził?
-Staraj się przegrać.
Uniosła brwi ze zdziwieniem, przyglądając się uważnie twarzy ukrytej częściowo pod maską. Nie doszukała się w jego spojrzeniu złośliwości, cynizmu, czy nawet rozbawienia.
-Ale czemu?
-Żebym nie musiał z tobą walczyć –zaśmiał się, kładąc dłoń na jej ramieniu. Po chwili ją cofnął, przypominając sobie „zauroczenie” wypowiedziane przez nią dziwnie rozmarzonym głosem.
Z dołu dobiegł ich dziki okrzyk „poddaję się”. Jeden z czarodziejów ostatkiem sił przywołał golema w wybrakowanej wersji (bez jednego ramienia oraz za cienkim karkiem, na którym nieproporcjonalnie duża głowa ledwie mogła się utrzymać). Przeciwnik uciekał przed nim jak oparzony, prosto w stronę loży królewskiej. Tłum wydawał z siebie spontaniczne wybuchy śmiechu. Delikwenta zatrzymał dopiero Ahir, tuż przed tronem władcy.
-Zwyciężył Maior Marginale z rodu Feaurnów! –krzyknął, wskazując swoją ceremonialną laską, na krępego półelfa, kuśtykającego do reszty zawodników, gdzie czekał już na niego szwadron doskonale wyszkolonych medyków.
-Powodzenia –Illiannael naprawdę jej tego życzył. Zastanawiał go też poziom, jaki może reprezentować studentka Uniwersytetu Kornijskiego. Zakładał że niewielki, ale nie wypadało tego mówić na głos, zwłaszcza iż zdawała się być inteligentną i sympatyczną osóbką.
Cóż, przynajmniej oszczędzi ją przed spotkaniem z Jozuelem, w razie jakby mieli się spotkać w półfinałach.
-Przedostatnia walka w tym etapie! –darł się na całe gardło główny sędzia. -Jair Avid z Botpolis oraz Sheillien znad Zanamy! Wystąpcie!...
Nie trzeba było dwa razy powtarzać. Wielki, masywny wojownik czekał już na środku areny, kilka kroków od świeżej plamy po pierwszej walce, a Sheillien maszerowała już twardo w jego stronę.
-Możecie zacząć! –rzucił komendę Ahir, kiedy stali już naprzeciw siebie.
Niemal natychmiast mężczyzna rzucił się na nią, dobywając dwustronnego miecza, dwa razy dłuższego od drobnej dziewczyny.
Illi przymknął oczy, kiedy ostrze broni było centymetr przed nią. Już koniec. Słyszał jak widownia skanduje... jej imię! Rozwarł powieki i stwierdził, że grubo się omylił z oceną tej sytuacji. Sprawiło mu to nie lada niespodziankę. Takiego ciosu bardzo ciężko uniknąć, nawet osobie posługującej się magią.
Wojownik z dziką furią uderzał w iluzję Sheillien (nawiasem mówiąc, bardzo ładnie odwzorowaną), tymczasem ona unosiła się przy pomocy lewitacji tuż nad jego głową. Lewitacji!?
Odruchowo spojrzał w stronę loży królewskiej. Jozuel najwidoczniej zrobił to samo, bo ich spojrzenia, iskrzące irytacją i zaskoczeniem, spotkały się na dłuższą chwilę. Żaden z nich nie był w stanie tak mistrzowsko posługiwać się tym czarem. Ich ojciec, Pan Mroków, przekazał im wiele przydatnych cech, ale jako w połowie ludzie nie mogli posługiwać się magią iluzji i niektórych rodzajów manipulacji energią wewnętrzną. Do takich rzeczy należała między innymi lewitacja.
Pozostawało więc pytanie; kim jest ta dziewczyna? Kim jest, żeby tak bezczelnie i dokładnie znać dziedziny magii, których nie było im dane nawet tknąć. Tylko jedna rasa mogła posługiwać się lewitacją w tak dziecinnie prosty sposób...

-Bogowie, ona jest windingiem! –wyszeptała Umbriel z szeroko otwartymi ustami przyglądając się jak dziewczyna z dziecinną łatwością szybuje pod kopułą niewidocznej gołym okiem dla śmiertelników kopuły bariery ochronnej.
-Że czym? –zapytał nieprzytomnie Nitro, bardziej zainteresowany zgrabnym ciałem czarodziejki niż jej rasą, pochodzeniem, czy czymś tam takim.
-Windingiem, ruachem, venteuxem, czy jak wolisz żywiołem wiatru –trajkotała podniecona, nie zdając sobie sprawy, że nikt jej nie słucha. Wszyscy jak zahipnotyzowani patrzyli jak ta dziwna dziewczyna wyciąga smukłą dłoń, składa usta jak do pocałunku i mruży powieki wielkich, seledynowych oczu. Zanim wojownik mógł pojąć co się dzieje, potężny podmuch wiatru przygniótł go do marmurowej posadzki.
Błyskawicznie znalazła się przy nim i wyciągnęła kozik zza skórzanego pasa. Przytknęła ostrze do gardzieli dryblasa i wysyczała wściekle:
-Poddasz się albo zginiesz!
Jednak to nie był koniec walki. Szarpnął się wściekle; tym razem to ona wylądowała na łopatkach. Wyrwał ogromnymi łapskami nożyk z jej wiotkiej, słabej dłoni i role się odwróciły.
-Nie, to ty się poddasz!!! –wydarł się wściekle do tajemniczo uśmiechniętej kobiety, która przed chwilą poniżyła go na oczach całego Loreai.
Zamierzył się i wściekle wbił nóż. W posadzkę areny. Marmur skruszył się pod miażdżącą siłą umięśnionego ramienia, a Sheillien zaczęła powoli rozmywać się jak mgła. Z tym durnym uśmieszkiem wyższości na ustach.
Przyglądał się temu procesowi dłuższy czas, a tym czasem stojąca za nim dziewczyna przygotowywała się do pierwszego w życiu ataku na człowieka śmiertelnego. Starała się wycelować tak, żeby ciężko go zranić, ale nie zabić. Masywne plecy wydawały się jej odpowiednim punktem.
-Aaaaaaaargh!!!
Krew popłynęła cienką strużką z rany, ale nic to nie dało. Mężczyzna podniósł się, przeklinając siarczyście. Sięgnął po wbity w plecy kozik i jednym mocnym szarpnięciem wyciągnął go z rany.
-Teraz już mi ni uciekniesz –sapnął, odwracając się w stronę Sheillien. Stała zaskoczona, zastanawiając się jaki błąd popełniła. Wydawało jej się, że człowieka łatwo jest zranić. Ojciec powtarzał to w kółko po śmierci matki. Człowiek jest delikatny. Łatwo go zranić. Trzeba uważać, żeby go nie zniszczyć.
Ale ten tutaj stał ze swoją włócznią na grubych jak pnie nogach i nie zważając na głęboką ranę, jaką mu zadała, przygotowywał się do kolejnego starcia.
Tego było już za wiele. Przeciągnęła się jak kotka, czując ból we wszystkich mięśniach. Lewitacja jednak była męcząca, nawet dla pół-windinga. Teraz czas pokazać pazury.
Drżące powietrze upalnego lata nagle uderzyło we wszystkie strony trybun powiewem ostrej, zimnej wichury. Dziewczyna zdawała się emitować niezwykłą energią, poruszającą każdą cząsteczką wiatru. Najbliżej znajdował się przeciwnik. Nie dość, że ledwie trzymał się na nogach, wiatr dął coraz mocniej. Poczuł jak skóra na jego policzkach rozciąga się i faluje.
A mimo to starał się nie poddawać. Rzucił się na kolana i czołgał z zaciśniętymi powiekami w stronę epicentrum huraganu.
Nie widział, że ono również się do niego zbliża. Równym krokiem, delikatnie stąpając po marmurowej posadzce.
-Przykro mi –wyszeptała, klękając przy wielkim wojowniku, pełzającym po ziemi jak robak. Po czym przyłożyła dłonie do jego uszu.
Wiatr ustał.
Wojownik krzyknął przejmująco. Przez jakąś chwilę patrzył jeszcze z paniką w źrenicach na smutną twarz młodej, pięknej, potężnej dziewczyny.
Potem już nie myślał.
Już nie żył.
Jego głowa doznała tego samego, co całe ciało Uriela.
Sheillien wstała, pochylając głowę ze wstydem i szacunkiem. Opuszczając bezgłowe ciało, zdawała się nie słyszeć wiwatujących ludzi. Nie podobało jej się to, co tu się dzieje. Z początku byli zdegustowani czynami tego Jozuela, a teraz gloryfikują jej czyn.
Zrobiła źle, ale inaczej nie mogła.
Musiała zwyciężyć.

Jozuel zawołał służącego i kazał sobie przynieść wino.
Sytuacja wyglądała ciekawie. Jakaś wywłoka zdaje się mieć tyle siły, żeby móc z nim walczyć. Musi pamiętać, żeby wytłuc żywioły zaraz po tym jak zyska władzę. A pierwszą osobą na liście będzie ten mieszaniec.
Podano dwa pełne kielichy. Król niemal natychmiast sięgnął po jeden z nich, starając się ukryć drżenie rąk.
No proszę, alkoholik. Dobremu obserwatorowi nie umknie żaden najdrobniejszy fakt. No, ale to, że ten pajac jest niczym jak słabym, zachłannym na złoto i żarcie głupcem widać gołym okiem.
Upił niewielki łyk z kielicha, obserwując każdy ruch władcy, skrzywił się i rzucił puchar za siebie. Beznadziejny sikacz.
-Coś nie tak? –zapytał spanikowany władca. –Coś nie tak z winem?
-Tak –odparł krótko, nawet nie patrząc w jego stronę.
-Ale co?
-Zatrute –odrzekł z iskierką w oku. Służący słysząc oskarżenie, wybiegł natychmiast z loży.
-Co? Ale...
Przerażenie malowało się na twarzy Króla Królów. Oddychał ciężko, łapiąc się za gardło, jakby nieistniejąca trucizna już zaczęła działać. Wypił już prawie połowę trunku.
-Powinieneś panie zabić wszystkich w kuchni i kazać przynieść sobie szklankę krowiego moczu, to dobra odtrutka.
-Dziękuję ci, Jozuelu, nie wiem co bym uczynił, gdyby nie ty –zaskomlał pokornie pan Uenii, po czym zwrócił się do strażników: -Słyszeliście pana Jozuela, macie wykonać dokładnie co doradził!
Nareszcie dostanie to, na co zasłużył. Będzie chlał krowie siuśki. Kucharze też powinni już dawno zawisnąć za kompletny brak gustu i wyczucia.
Ziewnął przeciągle. Naprawdę nie mógł się doczekać spotkania z tą szmatą albo chociaż z Illiannelem. Wydął wargi w obrzydzeniu, ale już po kilku sekundach odzyskał opanowanie. Jego też zabije.
W końcu.
Tak jak matkę, wszystkich zdrajców, którzy chcieli powrotu Illiego do ojczyzny. Zawsze był ich pupilkiem. Ładny, inteligentny, dobrze wychowany. Idealny dzieciak. Miał cały świat.
I za to właśnie Jozuel świata znienawidził.
Chciałby jak najszybciej widzieć go na kolanach, błagającego o litość lub najzwyczajniej w świecie martwego, leżącego bez tchu na marmurowej posadzce.
To jedna z niewielu rzeczy, które sprawiłyby mu przyjemność.

-Jesteś żywiołem powietrza –stwierdził z półotwartą gębą jeden z uczestników turnieju, stojących na tarasie, kiedy Sheillien zajęła swoje miejsce obok Cynyirona.
-W połowie –odparła, uśmiechając się krzywo. Nadal czuła niesmak, po tym co zrobiła. Tamten człowiek nie chciał się poddać, kiedy dawała mu szansę. W sumie to jego wina. Tak, z pewnością. Ona tylko zrobiła, co musiała...
Zerknęła na stojącego czarodzieja, po czym szybko przeniosła wzrok na arenę. Właśnie rozpoczęła się czwarta runda. Znowu jakieś beztalencia zmagały się bardziej z własnym brakiem umiejętności niż z przeciwnikiem. Szybciej by było, gdyby się na siebie rzucili i okładali pięściami. Żałosna wiedza o magii, jaką dysponowali wprawiłaby z pewnością w wielkie zakłopotanie prawdziwych mistrzów sztuki czarnoksięskiej, ale takich bogom dzięki przybyło tutaj niewielu.
Powinna zwyciężyć z dziecinną łatwością. Chyba nawet ten gość siedzący obok Króla Królów pokazał wszystko, na co go stać. O Zamaskowanego chyba też nie ma się co martwić. Jest inteligentny i intrygujący, ale wątpiła w jego potęgę.
-Nie przeszkadza ci chyba, że jestem żywiołem? –spytała nieśmiało. Szkoda byłoby zakończyć znajomość z tak ciekawym osobnikiem w idiotyczny sposób. Mogła mieć tylko nadzieję, że jest tolerancyjny dla żywiołów.
-Hm? Nie, oczywiście że nie.
-No bo wiesz, niektórzy mówią o żywio...
-Nie mam nic przeciwko twojej rasie –przerwał jej lekko poirytowanym tonem. Coś widocznie rozpraszało jego uwagę.
Zapewne uświadomił sobie, że nie może wygrać tego turnieju.
Uśmiechnęła się do siebie; dzisiaj nadszedł jej wielki dzień.

Kiraan torowała sobie drogę w coraz bardziej grubiańskim, chamskim i bogatszym towarzystwie, potrącając co chwila jakiegoś otyłego kupca czy polityka. Chciała dostać się jak najbliżej loży królewskiej.
W końcu dotarła do sektora wydzielonego dla najwyżej postawionych. Przezornie postanowiła nie pchać się dalej; gdyby któryś ze strażników zauważył, że jej stary, kapłański płaszcz jest niekompletny i nie ma przy sobie naszyjnika ze srebrnym liściem, czyli odznaczenia nadawanego przy ukończeniu praktyk, zapewne musiałaby wracał się kawał drogi do zatłoczonych trybun dla biedoty.
Znalazła sobie wolne miejsce w drugim rzędzie i wlepiając wzrok w odległe postaci wojowników, starała się odnaleźć wśród nich męża.
Skwar lał się z nieba, okrzyki kibiców przyprawiały ją o ostrą migrenę. Bogom dzięki przynajmniej człowiek przed nią, również kapłan, nie był za wysoki i nie zasłaniał jej widoku. Szaty wisiały na nim luźno. Podejrzane, ale nie chciała dociekać kim jest ów jegomość. Westchnęła ciężko, kiedy zaczął się w jej stronę zaczął zbliżać się szybkim krokiem generał. Chciała już wycofać się w tłum rozwrzeszczanej publiczności, ale coś tknęło ją w zachowaniu i wyglądzie tego osobnika. W oczy rzucał się kontrast elfiej, łagodnej twarzy i wściekłych ogników płonących w jego zielonych źrenicach. No i oczywiście rzadko słyszy się o rudym przedstawicielu Wysokiego Rodu.
Coś tu się nie zgadzało. Gwardzista nawet nie spojrzał na trybuny. Najwidoczniej gdzieś miał, co dzieje się wokół niego. Wzrok utkwił w loży, nie przechadzał się leniwym krokiem jak inni żołnierze. Przemieszczał się energicznie, niemal w biegu, nie oszczędzając sił. Mimo to nie wyglądał na zmęczonego ani znużonego służbą w upalny dzień.
Wygonił z siedzenia obok tego podejrzanego kapłana jakiegoś pomniejszego władykę, po czym sam zasiadł na zwolnionym miejscu.
Kiraan nachyliła się lekko, starając się nie wzbudzać podejrzeń, kiedy zaczęli coś między sobą szeptać. Z szmerów tłumu wyławiała pojedyncze zdania z rozmowy tej dwójki. Intuicja podpowiadała jej, że powinna się od nich trzymać z daleka, ale chęć zdobycia informacji, czy też czysta ciekawość nie dawałyby jej chwili wytchnienia.
-Mówisz, że kiedy to nastąpi?...
-Nie wiem, ale radziłbym oddalić się na... bo wtedy... niebezpieczny...
-Gówno mnie to... umiem sobie poradzić w... potężny... Ale kto... ?
-Jego brat, Illiannael...
Na dźwięk imienia męża niemal podskoczyła w miejscu. Ledwie powstrzymała się od wydania okrzyku zaskoczenia i przerażenia.
Jaki związek mogli mieć z Illim?
Podejrzewała, że mogą być kimś w rodzaju sługusów tego Jozeula. Bo do przyjaciół rodziny raczej nie należeli. Tylko taki szaleniec jak Feniks mógł otaczać się podejrzanymi typkami pokroju rudego elfa i fałszywego kapłana.
Stanowczo nie podobało jej się, że rozmawiali o Illiannaelu. Zaniepokojona stanem rzeczy postanowiła podjąć ryzykowną decyzję. W normalny sposób nie słyszała za wiele z tego co mówili, ale jeden czar... jedno małe zaklęcie... Miała szczerą nadzieję, że nie zauważą podsłuchu.
Szepcząc nerwowo słowa inkantacji, podniosła z ziemi szczyptę piasku, naniesionego tu przez wiatr i zacisnęła na niej pięść.
Po niedługiej chwili ziarenka zaczęły się scalać, tworząc formę, kształtem przypominającą biedronkę. Stworzonko jednak nie istniało na tyle, by nazwać je żywym. Coś na rodzaj iluzji, niewielka magiczna sztuczka pozwoliła Kiraanie założyć „pluskwę” na dobrych kilka minut. Owad stał się na ten krótki odcinek czasu jej uszami.
Biedronka uleciała z jej otwartej dłoni i zaraz znalazła bezpieczne miejsce na kryjówkę; płomienną czuprynę gwardzisty.
-I jak to ma niby wyglądać? –warknął wściekle żołnierz. –Śnieg sypnie na trybuny? Będą się nawalać gradobiciami, czy jak?
Niby-kapłan westchnął ciężko.
-Mówiąc „anomalia pogodowe”, miałem na myśli burzę. To synonim związku Czarnego Pana ze Światłem. Jego druga strona. Bogini Gweret Or. Czczona na...
-Nie jestem idiotą, doskonale wiem kim jest Pani Światła!
Kiraan mogłaby to dosłyszeć nawet bez pluskwy.
-Chodzi mi o konkretne procesy, jakie zajdą, kiedy ich siły się zetrą. Powinni wtedy czerpać moc od swego ojca, dobrze mówię?
Na chwilę zapadło milczenie; zapewne ta marna imitacja kapłana zastanawiała się skąd ten facet posiada tyle wiedzy.
-No więc... Kiedy siły synów Czarnego Władcy zetrą się w równej, niczym nie pohamowanej walce, wyzwolą się obie strony mocy. Światło i cień zmierzą wcześniej, w nich samych, zanim wyzwolą potężną energię, podarowaną im przez bogów. To ich charakter, wszystkie zmiany jakie zachodziły w nich przez lata zadecydują jaki rodzaj energii uwolnią z głębi duszy. Kiedy już do tego dojdzie, będą mogli zatracić na czas walki ludzką część swojej świadomości. To nie będzie już ich walka. To będzie starcie odwiecznych boskich wrogów, którzy nigdy nawet się nie spotkali. Jasne i ciemne. Dobro i zło.
-Bardzo to wszystko fascynujące i symboliczne, ale jakoś nie widzę powodu, żeby miały powstawać zmiany pogodowe –żachnął się rudzielec. –Z samej symboliki nie powstaną chmury burzowe. Szczególnie nie w porze suchej.
-Zastanawiałeś się kiedyś... panie, jakim cudem na zachodzie rosną bujne lasy, a zaraz obok rozciąga się pustynia, by znowu przejść gwałtownie w gąszcz lasu? Mędrcy twierdzą, że kiedyś tak nie było, że to natura wyznaczała symetryczne linie stref klimatycznych. Domyślasz się, panie, co zmieniło ten stan rzeczy?
-Gadaj dalej i nie chrzań mi tu o jakichś legendach sprzed kilku tysięcy lat –warknął gwardzista.
-To nie żadna legenda, tylko teoria poparta wieloma sensownymi argumentami. Otóż używanie magii, w zależności od jej rodzaju, poziomu i innych drobniejszych szczegółów, może doprowadzić do zmian pogodowych. Obecnie na całym globie znajdują się wielkie ośrodki magiczne, a czarodzieje są nierozłączną częścią naszego społeczeństwa, więc przez używanie nawet niskopoziomowych zaklęć otrzymamy wielkie anomalia klimatyczne, jeżeli będą te zaklęcia używane regularnie przez wiele osób. Na przykład kapłanów. Oni zazwyczaj specjalizują się w określonej grupie czarów...
-Tak, tak oczywiście! –Żołnierz powoli tracił cierpliwość. –Ale co to ma do burzy, którą rzekomo wywoła starcie Jozuela z tym jego bratem, Illi-cośtam?
-Mówiłem już o walce cienia i światła. W księgach religijnych druidów, hetytów, sakunów, w zapiskach adranów, a nawet w wierzeniach demonów świat kończy się zawsze wielką burzą, co symbolizuje walkę dobra ze złem. Tutaj nie będzie to miało znaczenia symbolicznego, ale...
-Skąd jesteś taki pewien?
-Na akademii w Oon...
-Kujońska gadka! –przerwał mu w pół zdania żołnierz i zerwał się z siedzenia. –Nie dość, że zostawiłem w tamtym przeklętym miejscu cenny przedmiot, to jeszcze taki bałwan musi mnie wkurzać!
Stał przez chwilę z zamyśleniem przyglądając się walce dwóch leszczyków, lecz po niedługiej chwili skrzywił się zdegustowany i odszedł.
Nienaturalnie przezroczysty owad, kurczowo uczepiony odnóżami kosmyka jego włosów z każdym jego krokiem blednął, aż w końcu rozpłynął się bezdźwięcznie w powietrzu, nie pozostawiając po sobie najmniejszego nawet śladu.

Ahir ogłosił przerwę, po ostatniej walce w tej turze turnieju. Niejaki Signac Nantes zwyciężył z wielką przewagą nad innym, równie nieudolnym cieciem. Zawiedziona publiczność zaczęła kierować się do bram areny.
-Ile to może potrwać? –zastanawiała się na głos Sheillien.
Illiannael wzruszył obojętnie ramionami, rzucając co chwilę ukradkowe spojrzenia w stronę loży królewskiej. Obecny stan rzeczy stanowczo mu się nie podobał. Król nie powinien mieć żadnych faworytów, gra może nie być do końca czysta, jeżeli Jozuel spotka kogoś na swoim poziomie. Na przykład jego. Właściwie to tylko z nim powinien mieć problem. Żywioły natury, owszem, mają swoje zalety, są dosyć potężne, ale to nie wystarczy by zwyciężyć w starciu z synem nocy.
Miał już się skierować do najbliższego wyjścia, kiedy poczuł czyjąś dłoń na ramieniu. Przebiegło mu przez myśl, że to Sheillien, lecz gdy się odwrócił pojął w jak wielkim czasem bywa błędzie.
-Władca cię prosi, Zamaskowany –powiedział łagodnie Ahir, wskazując na półkole krzeseł przeznaczonych dla wysokich dostojników państwowych.
-Muszę?...
Głupie pytanie. Władca prosi, podwładny musi. Pierwsza zasada tego chorego państwa. Może kiedyś to się zmieni, ale na razie nie może unikać spotkania z Kaiem. To byłoby podejrzane, a jego „kochany braciszek” nie omieszka podpowiedzieć władcy, czyja twarz kryje się pod szczelnie naciągniętą na twarz maską. Zmrużył oczy, by ukryć chociaż częściowo ich intensywny kolor. To ostatnia rzecz, po której mógł go poznać Król Królów.
Z ciężkim sercem ruszył na podwyższenie po niewielkich, marmurowych schodkach. Sztandary Uenii zafalowały na wietrze. Nie były podobne do tych, które spotkał przed częścią pisemną. Na tych wypisano pobożne słowa najpopularniejszej modlitwy wojsk loreaiskich. „Sheilide Nom” – „Chroń Panie”. Westchnął, mając nadzieję, że tak będzie. Zawsze opowiadała się raczej za deizmem, ale teraz potrzebował interwencji Najwyższego bardziej, niż kiedykolwiek w jego długim życiu.
Kiedy stanął już na samej górze, Ahir skłonił się z szacunkiem i odszedł zostawiając go samego na pastwę ciekawskich spojrzeń spasionych ministrów, władców lennych i doradców Króla.
-Witam! –wykrztusił z siebie, przy lekkim ukłonie.
Wszyscy zebrani (nie licząc ostentacyjnie ziewającej, wiadomej osoby) skinęli mu również, na znak szacunku.
-Uważasz, że jest mocny? –spytał drwiąco Władca.
-Tak –odrzekł krótko Jozeul. –Zwolnij mu miejsce.
Zanim jeszcze zdążył wydać jakikolwiek rozkaz, niewysoki polityk, na którego spojrzał, wstał i wyszedł szybkim krokiem przez kuchenne zaplecze.
-Siadaj, proszę –rzekł nad wyraz uprzejmie Jaśniepajac, wskazując na miejsce, gdzie jeszcze przed chwilą siedział jego zaufany doradca.
Illi bez słowa wykonał nakaz, po czym spojrzał wyczekująco na brata. Doskonale zdawał sobie sprawę, że znalazł się tu za jego sprawą. Tylko po co? Chce go dręczyć psychicznie przed walką? Tak, to by było podobne do niego podobne...
-Więc, panie Zamaskowany, należy pan do jakiegoś bractwa?
Pokręcił przecząco głową. Kiedyś kilkakrotnie zostawał adranem tego, czy innego stowarzyszenia kapłanów, ale nigdy nie czuł się dobrze w tej roli. Wymagało to od niego pewnego rodzaju zobowiązań i wiary w bóstwa, nieraz od niego słabsze. Dał więc sobie spokój z tego typu rozrywkami jakieś... tysiąc lat temu.
-Feniksie, zdaje się, że chciałeś coś od naszego „dosyć silnego” przyjaciela –rzekł spokojnie Władca, również starając się udawać znudzenie. Kiepsko mu szło, na pierwszy rzut oka można było zobaczyć, że bawi się jak mały dzieciak.
Jozuel wstał i żywym krokiem podszedł do całkiem już zbitego z tropu Illiannaela. Nachylił się nad nim, opierając się o rzeźbione poręcze siedzenia i patrząc mu prosto w oczy, rzekł:
-Nie przegrasz...
Illi uniósł brwi w zaskoczeniu.
-Już przegrałeś...
Tego można się było spodziewać.
-Odejdź.
Przełknął ślinę. Jakoś nie miał ochoty teraz z nim dyskutować. Podniósł się i niemalże przebiegł przez dam środek loży, by jak najszybciej oddalić się od tego wariata i jego obecnego sługi, Króla Głupców.
Kiedy znalazł się już na dole, odetchnął z ulgą. Skoro, tak jak mówi Jozuel zdążył już przegrać, to postara się nie zrobić tego po raz drugi...

-Wujku Gyasie, jesteś pewien, że tata będzie tam chciał iść... właśnie teraz? –zapytała po raz kolejny Umbriel i po raz kolejny otrzymała identyczną odpowiedź:
-Z nim nigdy nic nie wiadomo.
Nitro i Sahda z braku lepszego zajęcia, podążali za nimi przez zatłoczone ulice miasta w stronę pałacu. W czasie przerwy wszyscy szukali gorączkowo miejsca do wypoczynku.
Zatłoczone karczmy może nie nadawały się do tego najlepiej, ale zwykłym obywatelom stolicy i pomniejszym kupcom nie były udostępnione luksusy pałacowych sal balowych, gdzie przygotowywano się teraz do hucznej uczty na cześć organizatora turnieju (który nawiasem mówiąc był również organizatorem owej libac... ekhm... uczty). O zachodzie słońca wszyscy zaczną z powrotem kierować się w stronę areny, by obejrzeć kolejną turę walk. Krążyły pogłoski, że Król chce przedłużyć rozgrywki do późnej nocy, tak aby rozegrać finał pod baldachimem gwiazd. Wielu opowiadało się za tym pomysłem, twierdząc że zaklęcia efektowniej wyglądają nocą, innym zaś nie przypadło to do gustu, ponieważ ze zmęczonych zawodników nic nadzwyczajnego się nie wyciśnie.
Innym, jeszcze częstszym tematem plotek był absolwent Akademii Wojskowej Oon. Wszystkich ciekawiła siła, dzięki której zabijał jednym skinieniem dłoni. Niektórzy wysuwali śmiałe tezy dotyczące jego pochodzenia. Mówiło się o nim, że to może jest prawdziwy spadkobierca Wielkiego Króla. W końcu niewyjaśnione zniknięcie księcia Kishkankala pozostało... no, niewyjaśnione. Wielu podróżnych z Oon chełpiło się, że narodził się z tego i tego rodu panującego w ich ojczystej prowincji. Jednak najbliżej prawdy byli ci, którzy nazywali go Bogiem Śmierci.
Pod pałacem wyjątkowo tłoczyło się więcej ludzi niż na ulicach miasta. Przeważnie byli to pomniejsi książęta z dawno zapomnianych państewek, ale rzędem wnoszono też lektyki potężnych magnatów ze wschodniej wyspy Harad oraz z dalekiego południa. Rzadko kiedy zdarzało się widzieć w tym motłochu znajome twarze tutejszych polityków, czy kupców. Dookoła roznosił się cynamonowy zapach orientalnego przepychu, a najemnicy ochraniający swoich chlebodawców zdawali się przy każdej okazji udowadniać ich potęgę i siłę. Jak zwierzęta odganiające potencjalnych przeciwników ze swojego terytorium.
Gyas starał się prowadzić ich tak, żeby nie zaplątać się między obcokrajowców, lecz przy tym natężeniu tłumu była to operacja granicząca z cudem. Nie ważne jak bardzo starali się omijać główne wejście, nie ważne do jakiego stopnia przylgnęli do krawężników i nie ważne jak szybko się poruszali i tak co jakiś czas wpadali na chmary tancerek, żołnierzy, służących itp.
W końcu jednak udało im się dobrnąć do jednych z tylnych wrót, umieszczonych przy różanych ogrodach. Z tego miejsca droga do mieszkania była już prosta. Jeden korytarz do przebycia i stanęli na progu byłego biura kanclerza.
-Bogowie... –szepnął Kishkankal na widok zdemolowanego mieszkania i papierów porozwalanych po całej podłodze. Zrobiło się cicho, tylko przeciąg zaszeleścił stronicami pożółkłych ksiąg.
-Mój dom! –zawołała przerażona Umbriel . –Mój dom!!! Kto mógł... ?
Łzy zbierały się w jej dużych, niebieskich oczach, kiedy przestąpiła próg mieszkania. Czuła się trochę jak w zbezczeszczonej świątyni. Bardzo bliskiej jej sercu świątyni. Zaniosła się szlochem i rozłożyła ręce w geście bezradności. Całe życie tu mieszkała, a pewnego dnia lub nocy, ktoś przyszedł i rozwalił jej mały świat.
Poczuła ciepłe dłonie Kishkankala na swoich ramionach. Przytulił ją i pocałował w czoło.
-To da się uprzątnąć –szepnął kojąco.
Przytaknęła uspokojona i otarła łzy w rękaw swojego kradzionego, kapłańskiego płaszcza.
-Da się –potwierdziła, jakby chcąc uwierzyć w prawdziwość tych słów.
-O! –zawołał Nitro. –Oho!
-A temu co znowu? –zapytał Gyas, nie przestając przeglądać jakiegoś papieru znalezionego na podłodze.
-Chyba wiemy kto to zrobił... –mruknął złodziej, unosząc delikatnie jakiś przedmiot spod sterty bliżej niezidentyfikowanych, zniszczonych przedmiotów. –Weźcie to ode mnie, bo się brzydzę!
W dwóch palcach, z nie lada obrzydzeniem na twarzy, trzymał niewielki sztylet z wygrawerowanym na uchwycie łbem pantery.
Sahda odebrała mu przedmiot, by bliżej przyjrzeć się rękojeści mieczyka.
-Co to jest? –nie wytrzymał Gyas. –Co to ma oznaczać?
-Takiego czegoś używają generałowie gwardii Oon –rzekła z zastanowieniem.
-Więc...
-A raczej używali, jakieś dwadzieścia wieków temu –dodała, gładząc delikatnie srebrne ostrze. –Mithrill... niezniszczalne. Ten kozik wykuto za czasów, kiedy wojska bogów starły się na wyżynach Haradu. Wtedy wojska należące do Pana Mroku zmiażdżyły tamtejsze mocarstwo krasnoludów. To niemal niemożliwe zdobyć taki przedmiot. Te mieczyki chowano razem z właścicielami, najczęściej nekromantami. Do tej pory nikt nie wie gdzie zostali pochowani, więc...
-Albo ktoś jednak wie o ich grobach, albo mamy do czynienia z jakąś zmorą z przeszłości, albo moja siostra jest psychicznie niezrównoważona –dokończył za nią Nitro. –To trzecie odpowiadałoby nam najbardziej, bo jeżeli ten przedmiot jest taki cenny, to ta osoba będzie chciała tutaj wrócić. A skoro zdobyła takie coś, to jest dosyć potężna!
Gyas przyłożył palec do ust i wskazał na otwarte drzwi. Z korytarza dobiegały ich czyjeś pośpieszne kroki.
-Jak ty coś wykraczesz...
-Sam to powiedziałeś, że...
Kishkankal zganił ich wzrokiem, zerkając nerwowo na wejście. Wszyscy podskoczyli w miejscu, a Umbriel pisnęła głośno, kiedy w drzwiach pojawiła się sylwetka w bordowych szatach.
-Ha! Zamaskowany Szkarłat Pustyni przybył! –zaśmiał się z ulgą Gyas, ale zamilkł, kiedy dostał od brata w czuprynę. Illiannael ściągnął maskę i bez słowa powitania rozejrzał się po izbie.
-Dokładnie jak mówiła Kiraan –mruknął, opierając się o stół. –Szczerze mówiąc, to spodziewałem się, że będzie gorzej.
Osunął się na najbliższe krzesło i ukrył twarz w dłoniach.
-Spotkałeś mamę?
Córka usiadła tuż obok, patrząc uważnie na ojca. Oczekiwała szybkiej odpowiedzi, ale długo milczał. W końcu odwzajemnił spojrzenie.
-Masz jej oczy... –stwierdził, jakby pierwszy raz w życiu ją widział.
-Spotkałeś mamę? –powtórzyła z uporem. –Jest tutaj, w Loreai, prawda?
-Mhm –mruknął, jeszcze raz przyglądając się szczątkom mieszkania. –Powinna tu zaraz być.
-Nie mogłeś znaleźć bezpieczniejszego miejsca na spotkanie? –przyganił mu Gyas, marszcząc brwi w kiepsko udawanej surowości.
-A jednak wiedziałeś, że tu będę –zauważył Illiannael. –Natomiast ja zdawałem sobie sprawę, gdzie pójdzie Umbriel po powrocie od Wyroczni.
-Właśnie! –Kishkankalowi przypomniała się chłodna twarz kobiety, jasność i słowa. Dużo słów. Jakby ktoś próbował im przekazać historię całych Złotych Lądów. Ale zapamiętali tylko to, czego dotyczyła ich przepowiednia. –Ona powiedziała...
-Wiem co powiedziała! –warknął Illi. –Widziałem was we śnie. Powinieneś dostać po mordzie.
-Dlaczego?
-Jak tu wszedłem, obejmowałeś moją córkę –przypomniał mu z wyrzutem mistrz. –Poza tym ty zawsze jesteś godzien dostania w mordę.
-Cóż za zaszczyt –odwarknął ironicznie Ki.
Sahda, ignorując dalszy przebieg tej dziecinady, wyjrzała ukradkiem na korytarz. Nikt jeszcze nie nadchodził, ale wolała trzymać nóż w pogotowiu. Właściciel tego artefaktu może nie być zachwycony faktem, że zaopiekowała się jego skarbem. Przysiadła, opierając się o framugę drzwi, starając się skryć w cieniu. Osoba idąca z naprzeciwka nie powinna jej zauważyć, o ile nie będzie się za dobrze przyglądać.
-Za to pan jest nieodpowiedzialny...
-Cicho...
-Ty pajacu! Jak śmiesz...!
-Cicho.
-Nie może pan decydować za pana córkę...!
-Cicho!
-Ocipiałeś do reszty?! Ty mały gnoju, jak ja cię...!
-Zamknijcie się wreszcie!!! –wydarł się Nitro, wyręczając siostrę w uciszaniu kłótni.
-Dzięki –mruknęła niechętnie, po czym nachyliła się trochę, by nasłuchiwać kroków nadchodzącego. Po niedługim czasie rzeczywiście zaczęły dobiegać ją coraz głośniejsze uderzenia o granit podłogi. Mogła nawet stwierdzić, że osobnik wszedł przez ten sam portal co oni. Zmierzał prosto w ich stronę, szybkim, energicznym krokiem.
Mogła już dojrzeć odległy punkcik poruszający się w świetle odległych, uchylonych wrót. Z początku niewyraźna sylwetka, coraz szybciej nabierała kobiecych kształtów.
-W porządku! –zwróciła się do towarzyszy, czekających w pełnej napięcia ciszy. –To twoja żona, panie Ananke –dodała po chwili zastanowienia. –Przynajmniej tak mi się wydaje.
-Może powinniśmy się stąd zabierać? –zaproponował Nitro. –Skoro wszyscy już się zebraliśmy, nie opłaca się czekać na właściciela tego mieczyka.
-Jakiego znowu mieczyka? –zapytał poirytowanym głosem Illiannael. –Co mnie znowu ominęło?


lothwen.
komentarz[10] |

Komentarze do "Kishkankal zwany Końcem (VI)"



Musisz być zalogowany aby móc oceniać.


© 2000-2007 Elixir. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Designed by Kerm
Engine by Khazis Khull based on jPortal


   Sonda
   Czy ewolucja idzie w dobrym kierunku?
Jasne, tylko tak dalej.
Nie mam zdania.
Nie wszystko mi się podoba, ale
Nie widzę potrzeby.
To krok wstecz.
Musisz być zalogowany aby móc głosować.

   Top 10
   Bogowie greccy
   Fantasy jako ...
   Przeznaczenie
   Apokalipsa 20...
   Wilkołaki
   Legenda o kró...
   Bogowie grecc...
   Chupacabra
   Egipscy Bogow...
   Inspiracje ku...

   ShoutBox
Strona wygenerowana w 0.036605 sek. pg: